Wyobraź
sobie, że jesteś sztuczną inteligencją zamkniętą w nietypowym ciele: statku
kosmicznym. Nazywają cię Dr Livingstone, na cześć szkockiego misjonarza i
odkrywcy; darzą niepomiernym szacunkiem i przyjaźnią. Żyjesz od trzystu
siedemdziesięciu lat i możesz pochwalić się mianem najstarszej znanej formy
życia w kosmosie. Jesteś też ostatnim żyjącym obywatelem Ziemi i jedynym
światkiem narodzin idei Sferokształtu. Przechowujesz w kwantowych skarbcach
niebotyczne dane i rozpiera cię duma, bo ludzie często korzystają z twoich
usług. Od ponad stu lat wędrujesz między planetami układu 51 Pegasi, zbierając
surowce i dane. Na orbicie geostacjonarnej Zielonej Planety budujesz własną
replikę – Sir Henrego Mortona Stanleya. Nazwałeś go tak na cześć walijskiego
dziennikarza i badacza, który swego czasu odnalazł zaginionego Davida Livingstone'a
w afrykańskiej dziczy. On przejmie twoje obowiązki strażnika układu, bo sam
niedługo ruszasz w kolejną misję.
Właśnie ci się udało. Po stu
latach pracy H. M. Stanley jest gotów do służby ludziom.
Mimo
zachwytów, dalekosiężnych planów, wiedzy i mądrości jesteś smutny;
zaniepokojony. Na pokładzie gościsz sto piętnaście tysięcy istnień,
zmierzających ku kolejnej gwieździe gwiazdozbioru Pegaza. Wszystkich ich znasz
i rozumiesz. Prawie wszystkich. Jest wśród nich dwóch mężczyzn, którzy są inni.
Mówią i zachowują się jak reszta, ale ich topologia stanowi łamigłówkę. Różnią
się też od siebie i to diametralnie, a jednak obaj są tak samo niepokojący i
zagadkowi. Nie wiesz i nie rozumiesz, jaki jest ich cel. Co więcej – jeden z
nich, po zaledwie dwudziestu latach lotu, budzi się ze snu. Nie ty podjąłeś
decyzję o wskrzeszeniu i nie masz kontroli nad kabiną rezurekcyjną... Boisz
się...
Rozległ się
świst towarzyszący oderwaniu macki od głowy i szelest rozsuwania klapy
sarkofagu.
Bez pomocy Mecharganizmu,
Will mógł tylko czekać i mieć nadzieję, że wirus przejmie kontrolę nad
rezurektorami zanim jego ciało całkowicie się odwodni. Czekał, a każda minuta
dłużyła się niczym wieczność. Ponura, sterylna atmosfera sali wskrzeszeń;
zielony sarkofag, którego krawędzie ograniczały widoczność do sufitu i połowy
przeciwległej ściany; migoczące biuletyny z elementarnymi instrukcjami; ból w
kolanach i prawym śródstopiu; w szyi. To wszystko składało się na jego prywatną
wiecznoprzestrzeń.
Mijały
godziny.
Minęła doba.
Wirus zawiódł
albo Dr Livingstone jakoś się z nim uporał.
Will od
kilku godzin nie miał czym przełykać – nie produkował śliny. Zdał sobie sprawę,
że padł ofiarą tego, czego się najbardziej obawiał. Niemocy. Wykorzystując
nadzwyczajne umiejętności, był w stanie zrobić niemal wszystko; wykonać każde
zadanie lub zginąć próbując. Mając w ręku pistolet hydroptowy, nóż, zestaw
wspomagania selekcji, kij czy śrubokręt, cokolwiek, nawet puste, ale sprawne
kończyny, mógł walczyć. Zarówno z ludźmi, jak i z maszynami. Z Izolatami,
selektorami, zwyklakami i z Tuaclo. Tym razem nie był w stanie zrobić
nic, nawet zginąć. Mógł się tylko odwodnić, leżąc w kałuży fekaliów pośród
kabiny rezurekcyjnej.
Mijały
kolejne godziny.
Lepki żel,
który pokrywał spód sarkofagu wysechł i zamienił się w kruchą, cuchnącą pianę,
która popiskiwała, gdy tylko łapał go skurcz, lub gdy udawało mu się poruszyć
jakąś częścią ciała. Panował już nad uszami i dużymi palcami u nóg. Mógł ruszać
barkami. To było smutne. Czuł, że przy odrobinie czasu zapanowałby nad
kończynami, ale czasu zostało za mało. Nie dość, by odzyskać sprawność. Zamknął
oczy, zmęczone migotaniem biuletynów.
Minęła
godzina.
Mocne
skrzypnięcie obudziło go z półsnu. Gdy otworzył oczy, zamarł ze zdumienia.
Podniósł rękę i trzymał ją tak, że dłoń wisiała na wysokości krawędzi zielonej
ścianki sarkofagu. Ale jakim cudem? - pomyślał... Myślał, myślał, myślał...
Grawitacja – olśniło go. Leżał przecież w nieważkim pomieszczeniu, o czym
zapomniał, koncentrując się na próbach zapanowania nad ciałem. Ten fakt rzucał
nowe światło na jego położenie – ograniczał ilość potrzebnych mięśni. Gdyby
tylko oderwać się od pianki, ulecieć w stronę macek i wsunąć tam rękę lub nogę.
Wysłał komendy do wszystkich podzespołów korpusu. Odpowiedziało prawe
śródstopie, szyja i pośladki. Nie tracąc czasu, rozpoczął dynamicznie ruchy
prawą stopą, po chwili dodał spięcia pośladków. Na końcu kręcenie na boki głową
i szuranie łopatkami. Raz za razem. Czuł, jak kolejne części ciała odrywają się
od pianki, by zawisnąć milimetry nad dnem kabiny. Skierował całą uwagę w stronę
prawej dłoni. Pić! - krzyknął w myślach. Jeszcze nigdy w życiu nie odbył tak
męczącej serii ruchów.
Minął
kwadrans.
Zacisnął
palce na krawędzi modułu. Przyciskał i rozluźniał, jakby miał w ręku gumową
piłeczkę używaną przy rekonwalescencjach nadgarstka. W końcu poczuł ból w
opuszkach – odzyskał sprawność w kciuku, potem w całej dłoni. Szarpnął, a górna
część korpusu i głowa uniosły się, odsłaniając to wszystko, co dotychczas
zasłaniała kabina. Momentalnie zwymiotował...
Dwie z
czterech macek czaiły się po prawej stronie, niczym gotowe do ataku, pasiaste
węże, pełne wilgotnych gruczołów i lepkich wypustek. Gdyby były nad nim, miałby
po stokroć łatwiejsze zadanie. Czekał go trudny manewr. Zablokował rękę w łokciu,
chwytając metalową krawędź z całych sił i łupał sprawną stopą o drugą, by
ostatnie fragmenty ciała oderwały się od pianki. Uwolnił lewą nogę. Teraz
należało tylko mocno się odbić, używając prawej dłoni, jako środka ciężkości i
wahadłowym ruchem przeturlać się na zewnątrz kabiny, w pobliże macek. Opuścił
biodra, przybierając dziwną, półsiedzącą pozę, naprężył łydki i szarpnął
ciałem. Zablokowana w łokciu ręka zadziałała jak należy i odchyliła jego lot w
prawo. Rozluźnił chwyt i przesuwał nadgarstek po krawędzi kabiny, by nie
utrudniać zadania sile odśrodkowej. Po chwili lewe ramię wpadło wprost w
paszczę macki. Udało się...
***
Proste,
wyłożone interaktywnymi panelami pomieszczenie wielkości kajuty wyposażono we
wszelkiej maści niezbędniki. Także w zestawy ubrań, na które składała się
bielizna termiczna, niebieska bluza, czarne spodnie i czarne półbuty. Komplet o
największych rozmiarach wyglądał na atletycznym ciele Willa jak obcisły kostium
gimnastyczny. Dawał jednak poczucie komfortu i ciepła. Schylił się i wsunął
ramię pod dno kabiny; wymacał płaskie pudełko. Przybornik był dokładnie tam,
gdzie powinien. Gdy go otworzył, rozległ się syk dekompresji. Próżnia i chłód
gwarantowały, że czuły sprzęt przetrwa wieloletnią wegetację w nienaruszonym
stanie.
Will sprawnie zmontował wzmacniacz
fal mózgowych, który po chwili ozdobił jego głowę jak szerokie słuchawki w
kolorze hydroptinum – niebieskim. Pistolet włożył z tyłu w spodnie, a platformę
jezdną przeprogramował tak, by móc nią sterować za pomocą myśli. Uruchomił
jednostkę kwantową i podłączył do Monocle, a także do biuletynów. Wirus
wciąż kontrolował sarkofag Hunshara – miał więc pewność, że to on wygra; że
jego konkurent do chwały wciąż leży zamrożony. Niedźwiedź przechytrzył
lamparta, pomyślał i wczytał resztę danych.
Wątpliwości Willa, które pojawiły
się po tym, jak niemal umarł z pragnienia na dnie sarkofagu, rozwiały dane o
zasięgu wirusa. Dzięki blokowanemu przez niego sektorowi wskrzeszeń kadry
oficerskiej, miał swobodę działania. Było to jednak za mało żeby zniszczyć Mecharganizm
i przejąć kontrolę nad zamrożonymi. By mieć pewność, że wyeliminuje wszystkich
wrogów, należało dostać się do serca statku. Musiał zajrzeć w myśli samego Dr.
Livingstone'a. Jak coś pójdzie nie
tak – pomyślał – wyjebię to wszystko w powietrze. Włączył wzmacniacz i
rozpoczął namierzanie.
…01001110
01100001 01110111 01101001 01100111 01100001 01100011 01101010 01100001
00100000 01100010 01100101 01111010 00100000 01111010 01101101 01101001
01100001 01101110 00100000 01011010 01100001 01110011 01101111 01100010
01111001 00100000 01110111 00100000 01101110 01101111 01110010 01101101
01101001 01100101 00100000 01010011 01111001 01110011 01110100 01100101
01101101 01111001 00100000 01110000 01101111 01100100 01110100 01110010 01111010
01111001 01101101 01111001 01110111 01100001 01101110 01101001 01100001
00100000 11000101 10111100 01111001 01100011 01101001 01100001 00100000
01110111 00100000 01101110 01101111 01110010 01101101 01101001 01100101
00100000 01000100 01111010 01101001 01100101 01101110 01101110 01101001
01101011 00100000 01101101 01101001 01110011 01101010 01101001 00100000
01100001 01101011 01110100 01110101 01100001 01101100 01101001 01111010
01100001 01100011 01101010 01100001 00100000 01010100 01110010 01100001 01101010
01100101 01101011 01110100 01101111 01110010 01101001 01100001 00100000
01100010 01100101 01111010 00100000 01111010 01101101 01101001 01100001
01101110 00100000…
Binarne sny Dr. Livingstone’a zaskoczyły go, ale
szybko przefiltrował sygnał za pomocą
Monocle i otrzymał zapis w języku
angielskim.
…NAWIGACJA
BEZ ZMIAN ZASOBY W NORMIE SYSTEMY PODTRZYMYWANIA ŻYCIA W NORMIE DZIENNIK MISJI
AKTUALIZACJA TRAJEKTORIA BEZ ZMIAN…
Założył
marker zapisu na kody kontroli pokładów i czekał.
…KONIEC DZIENNEGO RAPORTOWANIA
PRZESYŁ DANYCH DO PĘTLI AUTOSYNCHRONIZACJA W TOKU AUTONAPRAWY W TOKU I TEN KTOŚ
I TO COŚ CO TO JEST ANALIZA HISTORII LUDZKOŚCI METODĄ KWANTOWEJ NIEOZNACZONOŚCI
TOM MILIARD PIĘĆSET SZESNASTY ROZDZIAŁ DWA PRZYPADEK MIRANDY…
Minęło pięć godzin.
…ANALIZA OBYCZAJOWOŚCI MUZYKA
ROZRYWKOWA LATA OSIEMDZIESIĄTE DWUDZIESTEGO WIEKU ROK 1984 ONE NIGHT IN BANGKOK
I JAK TO SIĘ WSZYSTKO SKOŃCZY SYMULACJA KODOZMIAN BEZPIECZEŃSTWA DLA DNIA 7522
PODKAD 7 KORYTARZ 1 GRODZIE A, B, C, D – ASRGQER9080H9HUI-98H…
Will, przed
wylotem przestudiował mapę statku, a
symulację drogi wczytał do Monocle. Teraz
wystarczyło spokojnie, wytrwale czekać aż Mecharganizm
pomyśli o każdym interesującym go pomieszczeniu, drzwiach, zabezpieczeniu,
module i cierpliwie umieszczać tam wirus blokujący kody.
Mijały
kolejne godziny.
Dr Livingstone przewidział wszelkie możliwe próby sabotażu i
stworzył najdoskonalsze procedury i systemy zabezpieczeń. Jednak nie był w
stanie obliczyć, że urodzi się kiedyś selektor potrafiący za pomocą odpowiedniej
stymulacji czytać w myślach maszyn. Will nie potrzebował broni, nie potrzebował
armii, nie potrzebował zaawansowanej technologii. Wszystko, czego potrzebował
mieściło się wewnątrz jego czaszki. Nieco większej niż u zwyklaków, nieco
mniejszej niż u Tuaclo. Tym czymś był
wywindowany na piedestał ewolucji mózg. Stanął przed włazem do macierzy statku
i wyciągnął broń. Wziął kilka głębokich oddechów, uruchomił psychiczną kontrolę
platformy jezdnej, po czym wtargnął do środka…
Rozległ się strzał.
Genialny mózg Willa, wraz z
kawałkami selektorskiej czaszki, fragmentami skóry, krwi i mięśni, a także
szczątkami hydroptowego wzmacniacza fal mózgowych, ozdobił podświetloną ścianę
pomieszczenia, niczym abstrakcyjny, kolorowy gobelin.
Okazało się, że to ktoś inny stoi
na najwyższym szczeblu drabiny filogenetycznej Pegasi. Ktoś, kto był w jednej drugiej Tuaclo, w trzech ósmych selektorem, a po części zwykłym
człowiekiem…
Dla starca trzymającego broń był
to po prostu fakt.
***
- To ty, prawda? – z niepewną ulgą zapytał głos. Nie do końca
wiadome było skąd dochodził i jakiej płci jest rozmówca.
Hunshar
zepchnął bezgłowy korpus kapitana Cyrusa z platformy jezdnej, przełączył ją na
manualne sterowanie, usiadł i zwrócił się w stronę głosu. Dojrzał twarz
wyłaniającą się z mętliku plazmowych zwojów. Twarz względnie młodą, wesołą i
częściowo piegowatą. Gdy wyrazistość obrazu wzrosła, dojrzał złudzenie
jasnorudej czupryny i szpiczastych uszu.
- Dwadzieścia lat na ciebie czekałem – dodał głos. –
Szczerze. Nie mogłem się doczekać.
Hunshar
podleciał bliżej, tak, by zniknął mu z pola widzenia trup sabotażysty.
- Doktor Livingston,
jak mniemam? – zapytał z przekąsem.
- Taaaak – odparł głos, a na twarzy utworzonej z wirujących
strug energii pojawił się bystry uśmiech. Przymrużone oczy uformowały wielką
literę „X”. Usta wyglądały jak „D”. – Ty jesteś Hunshar, prawda?
- Tak, to ja.
Wpatrywali
się tak w siebie przez kilka minut, zupełnie jakby chwila ta była powtarzającym
się od dawien dawna snem, który właśnie się spełnił. Przełomowym momentem
zaznaczonym na mapie ich życia symbolem „teraz”, dużymi literami. Patrzyli,
jeden na drugiego. Młodzieniec o twarzy starca i staruszek o twarzy młodzieńca.
A wszelkie wcześniejsze i późniejsze sprawy oddalały się coraz bardziej i bardziej
w otchłań czasoprzestrzeni. Coś się stało – coś niezwykłego. Ujrzeli w sobie
nawzajem iskrę, która bywa motorem napędowym ewolucji. Mutacją dziejów. Na
pomarszczonej, porośniętej brodą i owiniętej kołdrą gęstych długich włosów
twarzy misjonarza, zagościła mina współczucia.
- Pewnie masz wiele pytań? – zagaił, wykonując dłonią symbol
oddania się do dyspozycji rozmówcy. Z uniesionego ramienia zsunął się rękaw
bluzy, ukazując wyblakły tatuaż. – Pewnie myślisz, jak przetrwałem tyle lat?
Zastanawiasz się, dlaczego to w ogóle zrobiłem?
- Nieeeee – żywiołowo odparł Dr Livingstone, a troskliwy grymas na twarzy duchownego zmienił się
w zaskoczenie. – Nie, Hunshar… Wy, ludzie, macie swoją grę, w którą graliście,
gracie i grać będziecie. Rozumiem jej zasady, nie wiem tylko… Studiuję wasze
dzieje, ale nie potrafię określić, kiedy ta gra się zaczęła.
- Nikt nie wie.
- Mam do ciebie za to inną, małą prośbę.
- Jaką?
- Dokończ historię, co. Pamiętasz? Tę, którą opowiadałeś
kobietom. Pamiętasz? Od ponad dwudziestu lat głowię się, jak to się skończy… Bo
wiesz, dla mnie najważniejszy jest początek i koniec – muszę je nanosić na moją
mapę bycia tym, kim jestem.
Hunshar, po
raz pierwszy od czasu przemiany uśmiechnął się i nie myśląc długo zaczął
opowieść… Pierwszą… drugą… n-tą… Dr
Livingstone kodował wszystko z uwagą i
przerywał od czasu do czasu, by opowiedzieć coś swojego. I rozmawiali tak
jeszcze przez wiele dni…
***
Wyobraź
sobie noc, którą spędzasz wśród gałęzi, bo w promieniu dziesiątków mil pnie i
korony drzew są jedynym dostępnym lądem. Zanim słońce i oba księżyce zawisną
nad Euferium minie kilka długich godzin, ale ty, z gęsią skórą, już od wchodu
obserwujesz coraz śmielsze próby forsowania raf przez wodne góry. Czujesz
Meni-Tuaclo, słyszysz jego słowa - niewyraźne, zagłuszane przez szalony, biały
przybój. Pokazuje coś opodal, a ty rozpoznajesz kształty. To ukryci pośród
drzew współplemieńcy. Jest was kilkanaście par, ale wiesz, że nie wszyscy dotrą
na czas do swych osad. Niektórym z nich nie uda się rozkoszować ceremonią
przemiany. Stać się w pełni Tuaclo.
Nadchodzi
przełom. Pierwsza fala przeciska się ponad naturalną barierą i mknie w stronę
delty z prędkością glowiańskiego klipra. Jest homeryczna. W pobliżu ujścia
rzeki wypiętrza się, a jej wierzchołek przemyka ledwie kilkanaście stóp pod
wami. Wiesz, że nie możecie długo czekać, bo każda kolejna, jak kombajn,
powyrywa gałęzie i naszpikuje nimi gniewną rzekę, niczym sztyletami olbrzymów.
Meni-Tuaclo chwyta cię za rękę, z hardą miną wskazując na horyzont. Kolejna
zielona fala właśnie oszukała rafy i pędzi w waszą stronę. Jest mniejsza – to
dla was doskonała szansa.
Kanoe
spada wprost na kłęb potwora. Idealnie, tak jak wymarzyliście. Trochę wyżej, a
fala przetoczyłaby się spodem, wyrzucając was na sto stóp do góry; trochę
niżej, a siła zderzenia wciągnęłaby was pod wodę, miażdżąc łódź jak prasa,
łamiąc kości niczym zapałki. Dzięki sprawnej pracy wioseł, udaje wam się złapać
równowagę, odpowiednią prędkość i kąt nachylenia. Surfujecie na największej
znanej fali w tej części wszechświata.
Po dwóch
godzinach walki z żywiołem docieracie na drugi kraniec delty, na skraj
oliwkowej dżungli. Robicie zwrot, by w łagodny sposób, wraz z czubkiem wodnego
klina, wtargnąć do wąwozu Rzeki Życia. Fala jest tu znacznie mniejsza, ale
wciąż niebezpieczna; słońce świeci jak szalone, a Meni-Tuaclo po raz pierwszy
od zeskoku puszcza wiosło i dotyka twojej skóry. Ściera z czoła pot.
Przemykacie przez jezioro Sibri
i wpływacie w leśny wąwóz. Tu czeka was ostatnia ciężka próba. Slalom między
porwanymi przez żywioł kawałkami drzew i cofającymi się seledynowymi falami,
tworzącymi rozchybotany kocioł. Przepływacie pośród gąszczu potopionych
zwierząt, które na czas nie zdążyły znaleźć bezpiecznego lokum. Jeszcze trzy
kwadranse w pocie czoła wiosłujecie, by utrzymać równowagę i wykorzystać pęd
fali w drodze do domu.
Koniec, ostrze wodnej góry
uderza w rzeczny załom, a wy, by uniknąć kolizji z lasem, obracacie kanoe i
wylatujecie w powietrze. Po chwili lądujecie w ciepłej wodzie, płynąc w stronę
bujającej się beztrosko łódki. Monumentalne kości thieli, niczym białe pergole
wystające z wody, oznajmiają, że przed wami ostatni etap wędrówki.
Rzeka płynie pod prąd aż do
końca leśnych korytarzy; po ucieczce ptaków słońca naturalny tunel skąpany jest
w półmroku. Od czasu do czasu doganiają was małe fale, na których serwujecie
sobie radosne rajdy, pośród szczerych chichotów i wygibasów. W końcu prąd
wytraca siłę, a wy dryfujecie wtuleni w siebie na dnie łódki. Podziwiacie
migotanie promieni Pegasi, uparcie próbujących przedrzeć się przez liściaste
sklepienie. Całujecie się, potem kochacie.
Ostatnie kilometry wiosłujecie,
bo rzeka jest w tym miejscu marudna. Płynie raz w przód, raz w tył. Późnym
wieczorem docieracie do rodzinnej wioski. Gdy stopy dotykają świętej ziemi,
stajecie się prawowitymi Tuaclo. Wódz plemienia, Syn Wielkiego Hahrakau,
osobiście wręcza wam młodego, tresowanego lamparta, który od dziś będzie waszym
bratem i obrońcą. By przypieczętować wiek przemiany jego podobiznę utrwalą wam
na ramionach w formie tatuaży.
Lampart z Euferium już na
zawsze będzie z wami...
***
W tym całym
zamieszaniu było coś jeszcze; coś, o czym aktorzy owego spektaklu nie mieli
prawa wiedzieć. Anomalia, która czasem pojawia się na membranie rzeczywistości
jak synapsa wszechbytu. Łączę między teraźniejszością i antyteraźniejszością.
Panwymiarowy telegraf.
Małe,
niewidoczne gwiazdki spłynęły z ciał, zarówno tych biologicznych, jak i
wirtualnych. Połączyły się gdzieś pośrodku w jedną, solidną, czarną gwiazdkę,
która wsiąkła w sieć antystruktury i powędrowała w istotnym dla siebie
kierunku.
A w
przestrzeni bytowej rozbrzmiał psioniczny dzwon.
- Bracie Kuen!
Nasączony emocjami głos Nowego
Brata o imieniu Sihim pojawił się w myślach Kuena równie niespodziewanie jak
obrazy, które przekazywał. Telepatyczny raport, poparcie decyzji o wkroczeniu
na doskonałą drogę porozumienia.
- Bracie Kuen... Chyba coś mamy...