czwartek, 15 maja 2014

Sferokształt, Rozdział 5 - Lampart z Euferium (Część 2/2)

            Wyobraź sobie, że jesteś sztuczną inteligencją zamkniętą w nietypowym ciele: statku kosmicznym. Nazywają cię Dr Livingstone, na cześć szkockiego misjonarza i odkrywcy; darzą niepomiernym szacunkiem i przyjaźnią. Żyjesz od trzystu siedemdziesięciu lat i możesz pochwalić się mianem najstarszej znanej formy życia w kosmosie. Jesteś też ostatnim żyjącym obywatelem Ziemi i jedynym światkiem narodzin idei Sferokształtu. Przechowujesz w kwantowych skarbcach niebotyczne dane i rozpiera cię duma, bo ludzie często korzystają z twoich usług. Od ponad stu lat wędrujesz między planetami układu 51 Pegasi, zbierając surowce i dane. Na orbicie geostacjonarnej Zielonej Planety budujesz własną replikę – Sir Henrego Mortona Stanleya. Nazwałeś go tak na cześć walijskiego dziennikarza i badacza, który swego czasu odnalazł zaginionego Davida Livingstone'a w afrykańskiej dziczy. On przejmie twoje obowiązki strażnika układu, bo sam niedługo ruszasz w kolejną misję.
Właśnie ci się udało. Po stu latach pracy H. M. Stanley jest gotów do służby ludziom.
            Mimo zachwytów, dalekosiężnych planów, wiedzy i mądrości jesteś smutny; zaniepokojony. Na pokładzie gościsz sto piętnaście tysięcy istnień, zmierzających ku kolejnej gwieździe gwiazdozbioru Pegaza. Wszystkich ich znasz i rozumiesz. Prawie wszystkich. Jest wśród nich dwóch mężczyzn, którzy są inni. Mówią i zachowują się jak reszta, ale ich topologia stanowi łamigłówkę. Różnią się też od siebie i to diametralnie, a jednak obaj są tak samo niepokojący i zagadkowi. Nie wiesz i nie rozumiesz, jaki jest ich cel. Co więcej – jeden z nich, po zaledwie dwudziestu latach lotu, budzi się ze snu. Nie ty podjąłeś decyzję o wskrzeszeniu i nie masz kontroli nad kabiną rezurekcyjną... Boisz się...

            Rozległ się świst towarzyszący oderwaniu macki od głowy i szelest rozsuwania klapy sarkofagu.
            Bez pomocy Mecharganizmu, Will mógł tylko czekać i mieć nadzieję, że wirus przejmie kontrolę nad rezurektorami zanim jego ciało całkowicie się odwodni. Czekał, a każda minuta dłużyła się niczym wieczność. Ponura, sterylna atmosfera sali wskrzeszeń; zielony sarkofag, którego krawędzie ograniczały widoczność do sufitu i połowy przeciwległej ściany; migoczące biuletyny z elementarnymi instrukcjami; ból w kolanach i prawym śródstopiu; w szyi. To wszystko składało się na jego prywatną wiecznoprzestrzeń.
            Mijały godziny.
            Minęła doba.
            Wirus zawiódł albo Dr Livingstone jakoś się z nim uporał.
            Will od kilku godzin nie miał czym przełykać – nie produkował śliny. Zdał sobie sprawę, że padł ofiarą tego, czego się najbardziej obawiał. Niemocy. Wykorzystując nadzwyczajne umiejętności, był w stanie zrobić niemal wszystko; wykonać każde zadanie lub zginąć próbując. Mając w ręku pistolet hydroptowy, nóż, zestaw wspomagania selekcji, kij czy śrubokręt, cokolwiek, nawet puste, ale sprawne kończyny, mógł walczyć. Zarówno z ludźmi, jak i z maszynami. Z Izolatami, selektorami, zwyklakami i z Tuaclo. Tym razem nie był w stanie zrobić nic, nawet zginąć. Mógł się tylko odwodnić, leżąc w kałuży fekaliów pośród kabiny rezurekcyjnej.
            Mijały kolejne godziny.
            Lepki żel, który pokrywał spód sarkofagu wysechł i zamienił się w kruchą, cuchnącą pianę, która popiskiwała, gdy tylko łapał go skurcz, lub gdy udawało mu się poruszyć jakąś częścią ciała. Panował już nad uszami i dużymi palcami u nóg. Mógł ruszać barkami. To było smutne. Czuł, że przy odrobinie czasu zapanowałby nad kończynami, ale czasu zostało za mało. Nie dość, by odzyskać sprawność. Zamknął oczy, zmęczone migotaniem biuletynów.
            Minęła godzina.
            Mocne skrzypnięcie obudziło go z półsnu. Gdy otworzył oczy, zamarł ze zdumienia. Podniósł rękę i trzymał ją tak, że dłoń wisiała na wysokości krawędzi zielonej ścianki sarkofagu. Ale jakim cudem? - pomyślał... Myślał, myślał, myślał... Grawitacja – olśniło go. Leżał przecież w nieważkim pomieszczeniu, o czym zapomniał, koncentrując się na próbach zapanowania nad ciałem. Ten fakt rzucał nowe światło na jego położenie – ograniczał ilość potrzebnych mięśni. Gdyby tylko oderwać się od pianki, ulecieć w stronę macek i wsunąć tam rękę lub nogę. Wysłał komendy do wszystkich podzespołów korpusu. Odpowiedziało prawe śródstopie, szyja i pośladki. Nie tracąc czasu, rozpoczął dynamicznie ruchy prawą stopą, po chwili dodał spięcia pośladków. Na końcu kręcenie na boki głową i szuranie łopatkami. Raz za razem. Czuł, jak kolejne części ciała odrywają się od pianki, by zawisnąć milimetry nad dnem kabiny. Skierował całą uwagę w stronę prawej dłoni. Pić! - krzyknął w myślach. Jeszcze nigdy w życiu nie odbył tak męczącej serii ruchów.
            Minął kwadrans.
            Zacisnął palce na krawędzi modułu. Przyciskał i rozluźniał, jakby miał w ręku gumową piłeczkę używaną przy rekonwalescencjach nadgarstka. W końcu poczuł ból w opuszkach – odzyskał sprawność w kciuku, potem w całej dłoni. Szarpnął, a górna część korpusu i głowa uniosły się, odsłaniając to wszystko, co dotychczas zasłaniała kabina. Momentalnie zwymiotował...
            Dwie z czterech macek czaiły się po prawej stronie, niczym gotowe do ataku, pasiaste węże, pełne wilgotnych gruczołów i lepkich wypustek. Gdyby były nad nim, miałby po stokroć łatwiejsze zadanie. Czekał go trudny manewr. Zablokował rękę w łokciu, chwytając metalową krawędź z całych sił i łupał sprawną stopą o drugą, by ostatnie fragmenty ciała oderwały się od pianki. Uwolnił lewą nogę. Teraz należało tylko mocno się odbić, używając prawej dłoni, jako środka ciężkości i wahadłowym ruchem przeturlać się na zewnątrz kabiny, w pobliże macek. Opuścił biodra, przybierając dziwną, półsiedzącą pozę, naprężył łydki i szarpnął ciałem. Zablokowana w łokciu ręka zadziałała jak należy i odchyliła jego lot w prawo. Rozluźnił chwyt i przesuwał nadgarstek po krawędzi kabiny, by nie utrudniać zadania sile odśrodkowej. Po chwili lewe ramię wpadło wprost w paszczę macki. Udało się...

***

            Proste, wyłożone interaktywnymi panelami pomieszczenie wielkości kajuty wyposażono we wszelkiej maści niezbędniki. Także w zestawy ubrań, na które składała się bielizna termiczna, niebieska bluza, czarne spodnie i czarne półbuty. Komplet o największych rozmiarach wyglądał na atletycznym ciele Willa jak obcisły kostium gimnastyczny. Dawał jednak poczucie komfortu i ciepła. Schylił się i wsunął ramię pod dno kabiny; wymacał płaskie pudełko. Przybornik był dokładnie tam, gdzie powinien. Gdy go otworzył, rozległ się syk dekompresji. Próżnia i chłód gwarantowały, że czuły sprzęt przetrwa wieloletnią wegetację w nienaruszonym stanie.
Will sprawnie zmontował wzmacniacz fal mózgowych, który po chwili ozdobił jego głowę jak szerokie słuchawki w kolorze hydroptinum – niebieskim. Pistolet włożył z tyłu w spodnie, a platformę jezdną przeprogramował tak, by móc nią sterować za pomocą myśli. Uruchomił jednostkę kwantową i podłączył do Monocle, a także do biuletynów. Wirus wciąż kontrolował sarkofag Hunshara – miał więc pewność, że to on wygra; że jego konkurent do chwały wciąż leży zamrożony. Niedźwiedź przechytrzył lamparta, pomyślał i wczytał resztę danych.
Wątpliwości Willa, które pojawiły się po tym, jak niemal umarł z pragnienia na dnie sarkofagu, rozwiały dane o zasięgu wirusa. Dzięki blokowanemu przez niego sektorowi wskrzeszeń kadry oficerskiej, miał swobodę działania. Było to jednak za mało żeby zniszczyć Mecharganizm i przejąć kontrolę nad zamrożonymi. By mieć pewność, że wyeliminuje wszystkich wrogów, należało dostać się do serca statku. Musiał zajrzeć w myśli samego Dr. Livingstone'a. Jak coś pójdzie nie tak – pomyślał – wyjebię to wszystko w powietrze. Włączył wzmacniacz i rozpoczął namierzanie.
           
            …01001110 01100001 01110111 01101001 01100111 01100001 01100011 01101010 01100001 00100000 01100010 01100101 01111010 00100000 01111010 01101101 01101001 01100001 01101110 00100000 01011010 01100001 01110011 01101111 01100010 01111001 00100000 01110111 00100000 01101110 01101111 01110010 01101101 01101001 01100101 00100000 01010011 01111001 01110011 01110100 01100101 01101101 01111001 00100000 01110000 01101111 01100100 01110100 01110010 01111010 01111001 01101101 01111001 01110111 01100001 01101110 01101001 01100001 00100000 11000101 10111100 01111001 01100011 01101001 01100001 00100000 01110111 00100000 01101110 01101111 01110010 01101101 01101001 01100101 00100000 01000100 01111010 01101001 01100101 01101110 01101110 01101001 01101011 00100000 01101101 01101001 01110011 01101010 01101001 00100000 01100001 01101011 01110100 01110101 01100001 01101100 01101001 01111010 01100001 01100011 01101010 01100001 00100000 01010100 01110010 01100001 01101010 01100101 01101011 01110100 01101111 01110010 01101001 01100001 00100000 01100010 01100101 01111010 00100000 01111010 01101101 01101001 01100001 01101110 00100000…
           
            Binarne sny Dr. Livingstone’a zaskoczyły go, ale szybko przefiltrował sygnał za pomocą Monocle i otrzymał zapis w języku angielskim.

            …NAWIGACJA BEZ ZMIAN ZASOBY W NORMIE SYSTEMY PODTRZYMYWANIA ŻYCIA W NORMIE DZIENNIK MISJI AKTUALIZACJA TRAJEKTORIA BEZ ZMIAN…

            Założył marker zapisu na kody kontroli pokładów i czekał.

…KONIEC DZIENNEGO RAPORTOWANIA PRZESYŁ DANYCH DO PĘTLI AUTOSYNCHRONIZACJA W TOKU AUTONAPRAWY W TOKU I TEN KTOŚ I TO COŚ CO TO JEST ANALIZA HISTORII LUDZKOŚCI METODĄ KWANTOWEJ NIEOZNACZONOŚCI TOM MILIARD PIĘĆSET SZESNASTY ROZDZIAŁ DWA PRZYPADEK MIRANDY…

Minęło pięć godzin.

…ANALIZA OBYCZAJOWOŚCI MUZYKA ROZRYWKOWA LATA OSIEMDZIESIĄTE DWUDZIESTEGO WIEKU ROK 1984 ONE NIGHT IN BANGKOK I JAK TO SIĘ WSZYSTKO SKOŃCZY SYMULACJA KODOZMIAN BEZPIECZEŃSTWA DLA DNIA 7522 PODKAD 7 KORYTARZ 1 GRODZIE A, B, C, D – ASRGQER9080H9HUI-98H…

            Will, przed wylotem przestudiował mapę statku, a symulację drogi wczytał do Monocle. Teraz wystarczyło spokojnie, wytrwale czekać aż Mecharganizm pomyśli o każdym interesującym go pomieszczeniu, drzwiach, zabezpieczeniu, module i cierpliwie umieszczać tam wirus blokujący kody.
            Mijały kolejne godziny.
Dr Livingstone przewidział wszelkie możliwe próby sabotażu i stworzył najdoskonalsze procedury i systemy zabezpieczeń. Jednak nie był w stanie obliczyć, że urodzi się kiedyś selektor potrafiący za pomocą odpowiedniej stymulacji czytać w myślach maszyn. Will nie potrzebował broni, nie potrzebował armii, nie potrzebował zaawansowanej technologii. Wszystko, czego potrzebował mieściło się wewnątrz jego czaszki. Nieco większej niż u zwyklaków, nieco mniejszej niż u Tuaclo. Tym czymś był wywindowany na piedestał ewolucji mózg. Stanął przed włazem do macierzy statku i wyciągnął broń. Wziął kilka głębokich oddechów, uruchomił psychiczną kontrolę platformy jezdnej, po czym wtargnął do środka…
Rozległ się strzał.
Genialny mózg Willa, wraz z kawałkami selektorskiej czaszki, fragmentami skóry, krwi i mięśni, a także szczątkami hydroptowego wzmacniacza fal mózgowych, ozdobił podświetloną ścianę pomieszczenia, niczym abstrakcyjny, kolorowy gobelin.
Okazało się, że to ktoś inny stoi na najwyższym szczeblu drabiny filogenetycznej Pegasi. Ktoś, kto był w jednej drugiej Tuaclo, w trzech ósmych selektorem, a po części zwykłym człowiekiem…
Dla starca trzymającego broń był to po prostu fakt.

***

- To ty, prawda? – z niepewną ulgą zapytał głos. Nie do końca wiadome było skąd dochodził i jakiej płci jest rozmówca.
            Hunshar zepchnął bezgłowy korpus kapitana Cyrusa z platformy jezdnej, przełączył ją na manualne sterowanie, usiadł i zwrócił się w stronę głosu. Dojrzał twarz wyłaniającą się z mętliku plazmowych zwojów. Twarz względnie młodą, wesołą i częściowo piegowatą. Gdy wyrazistość obrazu wzrosła, dojrzał złudzenie jasnorudej czupryny i szpiczastych uszu.
- Dwadzieścia lat na ciebie czekałem – dodał głos. – Szczerze. Nie mogłem się doczekać.
            Hunshar podleciał bliżej, tak, by zniknął mu z pola widzenia trup sabotażysty.
- Doktor Livingston, jak mniemam? – zapytał z przekąsem.
- Taaaak – odparł głos, a na twarzy utworzonej z wirujących strug energii pojawił się bystry uśmiech. Przymrużone oczy uformowały wielką literę „X”. Usta wyglądały jak „D”. – Ty jesteś Hunshar, prawda?
- Tak, to ja.
            Wpatrywali się tak w siebie przez kilka minut, zupełnie jakby chwila ta była powtarzającym się od dawien dawna snem, który właśnie się spełnił. Przełomowym momentem zaznaczonym na mapie ich życia symbolem „teraz”, dużymi literami. Patrzyli, jeden na drugiego. Młodzieniec o twarzy starca i staruszek o twarzy młodzieńca. A wszelkie wcześniejsze i późniejsze sprawy oddalały się coraz bardziej i bardziej w otchłań czasoprzestrzeni. Coś się stało – coś niezwykłego. Ujrzeli w sobie nawzajem iskrę, która bywa motorem napędowym ewolucji. Mutacją dziejów. Na pomarszczonej, porośniętej brodą i owiniętej kołdrą gęstych długich włosów twarzy misjonarza, zagościła mina współczucia.
- Pewnie masz wiele pytań? – zagaił, wykonując dłonią symbol oddania się do dyspozycji rozmówcy. Z uniesionego ramienia zsunął się rękaw bluzy, ukazując wyblakły tatuaż. – Pewnie myślisz, jak przetrwałem tyle lat? Zastanawiasz się, dlaczego to w ogóle zrobiłem?
- Nieeeee – żywiołowo odparł Dr Livingstone, a troskliwy grymas na twarzy duchownego zmienił się w zaskoczenie. – Nie, Hunshar… Wy, ludzie, macie swoją grę, w którą graliście, gracie i grać będziecie. Rozumiem jej zasady, nie wiem tylko… Studiuję wasze dzieje, ale nie potrafię określić, kiedy ta gra się zaczęła.
- Nikt nie wie.
- Mam do ciebie za to inną, małą prośbę.
- Jaką?
- Dokończ historię, co. Pamiętasz? Tę, którą opowiadałeś kobietom. Pamiętasz? Od ponad dwudziestu lat głowię się, jak to się skończy… Bo wiesz, dla mnie najważniejszy jest początek i koniec – muszę je nanosić na moją mapę bycia tym, kim jestem.
            Hunshar, po raz pierwszy od czasu przemiany uśmiechnął się i nie myśląc długo zaczął opowieść… Pierwszą… drugą… n-tą… Dr Livingstone kodował wszystko z uwagą i przerywał od czasu do czasu, by opowiedzieć coś swojego. I rozmawiali tak jeszcze przez wiele dni…

***

            Wyobraź sobie noc, którą spędzasz wśród gałęzi, bo w promieniu dziesiątków mil pnie i korony drzew są jedynym dostępnym lądem. Zanim słońce i oba księżyce zawisną nad Euferium minie kilka długich godzin, ale ty, z gęsią skórą, już od wchodu obserwujesz coraz śmielsze próby forsowania raf przez wodne góry. Czujesz Meni-Tuaclo, słyszysz jego słowa - niewyraźne, zagłuszane przez szalony, biały przybój. Pokazuje coś opodal, a ty rozpoznajesz kształty. To ukryci pośród drzew współplemieńcy. Jest was kilkanaście par, ale wiesz, że nie wszyscy dotrą na czas do swych osad. Niektórym z nich nie uda się rozkoszować ceremonią przemiany. Stać się w pełni Tuaclo.
            Nadchodzi przełom. Pierwsza fala przeciska się ponad naturalną barierą i mknie w stronę delty z prędkością glowiańskiego klipra. Jest homeryczna. W pobliżu ujścia rzeki wypiętrza się, a jej wierzchołek przemyka ledwie kilkanaście stóp pod wami. Wiesz, że nie możecie długo czekać, bo każda kolejna, jak kombajn, powyrywa gałęzie i naszpikuje nimi gniewną rzekę, niczym sztyletami olbrzymów. Meni-Tuaclo chwyta cię za rękę, z hardą miną wskazując na horyzont. Kolejna zielona fala właśnie oszukała rafy i pędzi w waszą stronę. Jest mniejsza – to dla was doskonała szansa.
            Kanoe spada wprost na kłęb potwora. Idealnie, tak jak wymarzyliście. Trochę wyżej, a fala przetoczyłaby się spodem, wyrzucając was na sto stóp do góry; trochę niżej, a siła zderzenia wciągnęłaby was pod wodę, miażdżąc łódź jak prasa, łamiąc kości niczym zapałki. Dzięki sprawnej pracy wioseł, udaje wam się złapać równowagę, odpowiednią prędkość i kąt nachylenia. Surfujecie na największej znanej fali w tej części wszechświata.
            Po dwóch godzinach walki z żywiołem docieracie na drugi kraniec delty, na skraj oliwkowej dżungli. Robicie zwrot, by w łagodny sposób, wraz z czubkiem wodnego klina, wtargnąć do wąwozu Rzeki Życia. Fala jest tu znacznie mniejsza, ale wciąż niebezpieczna; słońce świeci jak szalone, a Meni-Tuaclo po raz pierwszy od zeskoku puszcza wiosło i dotyka twojej skóry. Ściera z czoła pot.
Przemykacie przez jezioro Sibri i wpływacie w leśny wąwóz. Tu czeka was ostatnia ciężka próba. Slalom między porwanymi przez żywioł kawałkami drzew i cofającymi się seledynowymi falami, tworzącymi rozchybotany kocioł. Przepływacie pośród gąszczu potopionych zwierząt, które na czas nie zdążyły znaleźć bezpiecznego lokum. Jeszcze trzy kwadranse w pocie czoła wiosłujecie, by utrzymać równowagę i wykorzystać pęd fali w drodze do domu.
Koniec, ostrze wodnej góry uderza w rzeczny załom, a wy, by uniknąć kolizji z lasem, obracacie kanoe i wylatujecie w powietrze. Po chwili lądujecie w ciepłej wodzie, płynąc w stronę bujającej się beztrosko łódki. Monumentalne kości thieli, niczym białe pergole wystające z wody, oznajmiają, że przed wami ostatni etap wędrówki.
Rzeka płynie pod prąd aż do końca leśnych korytarzy; po ucieczce ptaków słońca naturalny tunel skąpany jest w półmroku. Od czasu do czasu doganiają was małe fale, na których serwujecie sobie radosne rajdy, pośród szczerych chichotów i wygibasów. W końcu prąd wytraca siłę, a wy dryfujecie wtuleni w siebie na dnie łódki. Podziwiacie migotanie promieni Pegasi, uparcie próbujących przedrzeć się przez liściaste sklepienie. Całujecie się, potem kochacie.
Ostatnie kilometry wiosłujecie, bo rzeka jest w tym miejscu marudna. Płynie raz w przód, raz w tył. Późnym wieczorem docieracie do rodzinnej wioski. Gdy stopy dotykają świętej ziemi, stajecie się prawowitymi Tuaclo. Wódz plemienia, Syn Wielkiego Hahrakau, osobiście wręcza wam młodego, tresowanego lamparta, który od dziś będzie waszym bratem i obrońcą. By przypieczętować wiek przemiany jego podobiznę utrwalą wam na ramionach w formie tatuaży.
Lampart z Euferium już na zawsze będzie z wami...

            ***

            W tym całym zamieszaniu było coś jeszcze; coś, o czym aktorzy owego spektaklu nie mieli prawa wiedzieć. Anomalia, która czasem pojawia się na membranie rzeczywistości jak synapsa wszechbytu. Łączę między teraźniejszością i antyteraźniejszością. Panwymiarowy telegraf.
            Małe, niewidoczne gwiazdki spłynęły z ciał, zarówno tych biologicznych, jak i wirtualnych. Połączyły się gdzieś pośrodku w jedną, solidną, czarną gwiazdkę, która wsiąkła w sieć antystruktury i powędrowała w istotnym dla siebie kierunku.
            A w przestrzeni bytowej rozbrzmiał psioniczny dzwon.
- Bracie Kuen!
Nasączony emocjami głos Nowego Brata o imieniu Sihim pojawił się w myślach Kuena równie niespodziewanie jak obrazy, które przekazywał. Telepatyczny raport, poparcie decyzji o wkroczeniu na doskonałą drogę porozumienia.

- Bracie Kuen... Chyba coś mamy...