Wszechświat
jest jak dziecko. Rozpiera cię duma, gdy się rodzi i choć od początku nie brak
w nim wad, twój zapał w przeprowadzeniu go przez życie przebija wszelkie
wątpliwości. Z radością obsadzasz opiekunów symulujących jego rozwój i
obserwujesz jak młode „ciało” przechodzi okres inflacji, kształtuje się, by
przybrać dorosłą formę. Rodzą się galaktyki, których ramiona, niczym palce u
rąk, przejmują obowiązki chwytnych, sprawnych kończyn. Gęste sieci gwiazd, jak
tętnice, dbają o zapewnienie energii miejscowym ośrodkom życia. Nie zawsze jest
łatwo. Zdarzają się wybuchy supernowych, które osłabiają fragmenty wszechświata
jak złamane kości, by ostatecznie zrosnąć się i wzmocnić tkankę w postaci
rozrzuconych po okolicy, niezbędnych dla życia pierwiastków. Przeżywasz to
wszystko jak na prawdziwego rodzica przystało. I tak samo jak radowały cię żywiołowa
młodość i prężna dorosłość wszechświata, tak samo smuci cię i boli jego
starość, a potem śmierć.
Ocknąłem się ze snu właśnie w takim momencie, pośród umierającego
wszechświata. W ponurej, bezświetlnej pustce i ciszy, przerywanej od czasu do
czasu zgrzytem ciężkich fuzji w sercach metalowych gwiazd. Zakończyła się
kolejna panhistoria, a ja wciąż nie znam prawdy. Mam coraz więcej pytań;
kolejne odpowiedzi wydają się tylko złudzeniem. Na szczęście jest pewna
wskazówka, która może rozwikłać tajemnicę mojej nostalgii, ale po kolei.
Ponoć nikt nie pamięta chwili
narodzin. Nasz mózg likwiduje traumatyczne wspomnienia, wypiera je, by uczynić
życie lepszym. Nie wiem, czy to prawda, ale ja momentu swych narodzin
rzeczywiście nie pamiętam. Mało tego, nie pamiętam czasów sprzed wejścia do
Śródwymiaru. Po prostu jestem tu od zawsze, mknę drogą ku doskonałości.
Symulacja dolnych obszarów
wszechbytu dała nam ogromną wiedzę o tym, czego nasze mózgi nie były w stanie
zapamiętać. Powrót do korzeni, wykopalisko zamierzchłych czasów, pierwszych
intergalakrycznych cywilizacji, łudzących się, że są w stanie kontrolować
przebieg ewolucji. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ w historii każdego świata
jest taki moment, gdy ktoś dochodzi do wniosku, że kierunek rozwoju gatunków to
wynik ewolucji. Próbuje udowodnić, jak to lokalne warunki wywierają wpływ na
DNA i dostosowują kolejne generacje do bycia coraz bardziej skutecznymi. Nic
bardziej mylnego. Ewolucja to wygodna teoria, niesprawdzalna nawet z
perspektywy sapiens-superior dysponującego urządzeniami do stymulowania pamięci
genetycznej. Uzależnionego od życia życiem swych przodków. Tak naprawdę liczą
się tylko przełomy. Mutacje. Te wielkie – dziejowe – przewracające świat do
góry nogami, jak wojny i rewolucje, ale i te malutkie, mikroskopijne, których
nikt nie widzi, będące wstrząsami wtórnymi na membranie rzeczywistości; a które
małymi krokami zbliżają nas do kolejnych przełomów. Ale tego nie da się
dowieść, żyjąc w podwymiarze. Tę wiedzę zgłębią tylko wybrańcy, którzy zaznają
największego wynalazku wszechhistorii – pamięci genealogicznej.
Pamięć genealogiczna.
Za jej odkrywcę powszechnie uważa
się Sferokształt. Nie wiemy jednak, kiedy i w jakich okolicznościach powstała,
i to jest paradoks, bo za jej pomocą jesteśmy w stanie określić niemal
wszystko. Nie tylko obserwować każdy moment z dziejów podwymiaru, ale tworzyć
przekroje generacyjne. Żeby wyjaśnić, co to takiego, musiałbym użyć metafory
lub analogii. Na przykład, wyobraź sobie, że jesteś humanoidem i za pomocą
dolnych kończyn przemieszczasz się z punku A do punku B w trójwymiarowej
przestrzeni. Idąc, widzisz to, co przed tobą, maszerując tyłem, to, co za tobą,
a gdy się obrócisz, także wszystko, co jest wokół. Ale przyjmijmy, że oprócz
umiejętności obserwowania każdego punku okolicy masz też możliwość patrzenia z
tych punków na siebie, a także na inne punkty – powstaje wielowymiarowa sieć
współlokacji wzdłuż całej drogi. Teraz przełóżmy to na pamięć i historię.
Pamięć genetyczna umożliwiła cywilizacjom obserwowanie dziejów z perspektywy
danego kodu DNA i przeżywanie życia przodków. Pamięć genealogiczna rozwinęła tę
umiejętność do obserwowania dziejów z perspektywy całej linii genealogicznej
danego kodu, od jej narodzin aż do wygaśnięcia (w swych podróżach już nie
jesteśmy humanoidem, który idzie drogą, ale całą drogą, po której się porusza,
poruszał lub będzie poruszał w przyszłości). Interakcja między pamięciami
genetycznymi poszczególnych kodów pozwoliła na stworzenie przekrojów
generacyjnych – czyli wielowymiarowych map z naniesionymi informacjami o każdym
szczególe obserwowanych pokoleń kodu DNA.
Moja druga podróż do podwymiaru zaczęła się, gdy uruchomiłem symulator,
do którego Sihim wprowadził przekroje generacyjne pasażerów Dr. Livingstone’a.
Rozpoczął się proces pochłaniania informacji. Początkowo dostałem streszczenie
tego, co obserwowali Nowi Bracia między dwoma punktami przełomowymi: od mojego
pierwszego spotkania ze statkiem, niedługo po zagładzie Pulsarii, aż do
zakończenia przedostatniej z obserwowanych linii genealogicznych – śmierci
Wiliama Cyrusa. Od tego momentu historia potoczyła się płynnym, wartkim
strumieniem, a na scenie generacyjnego teatru pozostał jeden aktor. Hunshar. To
on okazał się ojcem opatrznościowym dla poszukiwań kolejnej wskazówki.
Mknąłem światłowodem pamięci, budując wokół siebie niepomierne
konstrukcje wiedzy. Potężna metropolia informacji rozlała się po horyzoncie i
otoczyła mnie panoramą wydarzeń, jak obraz namalowany na ścianach okrągłego
muzeum. Z rzadkiej pustki znajomego kosmosu wyłapywałem ziarna będące śladem
działalności ludzi i choć nie musiałem czekać zbyt długo na efekt poznawczy
projekcji, opowiem wam w skrócie, co widziałem.
Wybuchła wojna. Kolejna wielka konfrontacja ludzi przeciwko ludziom,
nazwana przez historyków Wojną Pegazów. Zwyciężyła jak zwykle idea: świeża,
potrzebna, twórcza. Idea Sferokształtu. Ludzie w dalszym ciągu mutowali,
wchodząc na wyższe szczeble świadomości. Zaczęli łączyć się ze sztucznymi
inteligencjami, z których to związków wyrosło nowe pokolenie kosmicznych
wędrowców. Front kolonizacyjny skierował się wzdłuż i wszerz galaktyki, a jego
niewidzialnymi generałami byli: Sferokształt – bóg doskonałości i Dr.
Livingstone – powiernik jego tajemnicy. Rozszerzały się strefy wpływów nowej
cywilizacji; zasiedlano kolejne planety, odkrywano nieznane rasy; eksploatowano
księżyce, gwiazdy i złoża tajemniczych materii. Podbijane i cywilizowane
gatunki rozpoczynały marsz drogą ku doskonałości, a każdemu istnieniu
towarzyszyła odtąd mała czarna gwiazdka.
Te dziwne, nieznane dotąd skazy na rzeczywistości żyły własnym życiem,
czerpiąc garściami z wiary nosicieli. I gdy następował przełom, gdy już były
dojrzałe - odrywały się od istot, wsiąkając w sieć antystruktury, tworząc
energetyczną zlewnię wielkiej czarnej rzeki. Koniec owej rzeki łączył się
bezpośrednio z moimi zmysłami – uchodził wprost do oceanu jaźni, a ja czułem
jak rosnę w siłę, choć nie miałem jeszcze pojęcia, dlaczego. Zapomniałem o
ludziach, nie myślałem o wzrastającej wokół mnie konstrukcji wiedzy. O tej wielowymiarowej
kinematografii dziejów. Spijałem nektar z nowego źródła upojenia. Nie wiem, ile
czasu spędziłem w otchłani, ale to właśnie tam, jak wątłe światło w tunelu,
napotkałem rozbłysk. Momentalnie ocknąłem się z przyjemnego letargu,
wyselekcjonowałem odpowiednie zmysły i skierowałem w stronę jego źródła.
Kuen stanął naprzeciw białego,
pulsującego i wydzielającego nieznane promieniowanie monolitu. Wielowymiarowej
bryły, która wyrastała pośród surowej, piaszczystej planety, zupełnie na
przekór jej naturalnej kolorystyce i harmonii. Bryłę otaczały pędy prymitywnej
flory, ruchome, choć wyglądające jak martwe. Wszystko wokół sprawiało podobne
wrażenie. Niebiesko-brązowe diuny nienaturalnie falowały, rozciągając się w
bezwietrznej przestrzeni aż po horyzont. W pobliżu budowli zlokalizowano
niewielkie lądowisko, tak bardzo zniszczone przez czas, że wyglądało na
nieużywane od wieków. Był to jedyny ślad i dowód na to, że ponurą planetę
kiedykolwiek odwiedziły inteligentne istoty.
W przeciwieństwie do mechanicznie
poruszającego się otoczenia, monolit emanował prawdziwym życiem: tętnił.
Wydzielał przy tym wibracje i promieniowanie o częstotliwościach, które
przyjemnie wpływały na zmysły Kuena. Świadczyły o zaawansowanej matematyce –
mknięciu drogą ku doskonałości. Nie zauważył żadnych drzwi i okien, ale w
stronę budowli prowadziła ścieżka z idealnie do siebie dopasowanych, metalowych
formaków – Kuen ruszył naprzód i gdy już wydawało się, że uderzy we frontową
ścianę, po prostu stanął wewnątrz.
Znalazłem się w miejscu zaawansowanym geometrycznie. Jednocześnie
stałem w jego centrum, a zarazem zwiedzałem boczne korytarze i zakamarki. W
środku nie istniało nic poza przedziwną ekspozycją, której kolejne okazy
prezentowały się pod wpływem telepatycznych komend. Wystawa zagospodarowana
była w sposób rozsądny, przywołujący na myśl kroczenie drogą ku doskonałości –
przypominający o wyższej matematyce. Jej treść jednak świadczyła o czymś
zupełnie odwrotnym. Właściciel budowli zebrał i umieścił tu, bowiem, twory
inteligentnych istot pochodzące z różnych miejsc i epok. Nie były to bynajmniej
wytwory rzemieślnicze, charakteryzujące się użytecznością, czy też
niespotykanym nowatorstwem. To były zwykłe dzieła sztuki…
Oswoiłem się już z faktem, że w ostatnio dzieją się ze mną dziwne
rzeczy. Mimo wrodzonej niechęci do marnotrawienia czasu dałem się porwać
wędrówce pośród podwymiarowych arcydzieł. Tym bardziej, że nic nie musiałem
robić – po prostu stałem w miejscu i obserwowałem tysiące atrakcji z setek
światów. To cud, że wytrwałem do końca. Do momentu, gdy moim zmysłom ukazał się
ostatni eksponat. Prymitywny fragment płótna obity drewnianą ramą, na którym
malarz przedstawił swą wizję…
Ziemia, rok 2115.
I przepadłby ten moment w bezkresie myśli, gdyby nie pejzaż, który
rozciągał się pośród drewnianej ramy. Tam był fragment mojej nostalgii…