poniedziałek, 24 marca 2014

Sferokształt, Rozdział 3 - Czwarty Raport (Część 1/2)

Dzień pierwszy.

- Jasna cholera! - boleśnie charknął krępy mężczyzna, gdy struny głosowe umożliwiły wyplucie pierwszych przekleństw.  Przeleciał gniewnym wzrokiem po biuletynach unoszących się nad rzędem metalowych, zielonych kapsuł i z wątpliwą ochotą dał się podnieść mechanicznym ramionom.  -  Co za skurwiała pizda mnie odmroziła?
            Zwymiotował.
            Macka rezurekcyjna uwolniła głowę drugiego mężczyzny. Nieużywane od dawna oczy uciekły przed światłem w powiekowy kokon.
- Czy… czy jesteśmy w... układzie Pegasi? - zapytał łamaną angielszczyzną.  Kruche, chude ciało, całkowicie bezwładne, sunęło właśnie w objęciach sztucznych ramion wprost do modułu jezdnego.  Mecharganizm podłączył kończyny do impulsacji; w błyskawicznym tempie rozpoczęła się praca nad przywracaniem go do sprawności.
            Wydawało się, że włosy barczystego mężczyzny są ciemne. Jaśniały jednak w skutek osuszania, aż uformowały się w błyszczącą, szpanerską plerezę w kolorze blond.
- Jesteśmy w czarnej dupie! - Chciał machnąć ręką, ale tylko pokracznie drgnął. Silne niegdyś ciało tkwiło w bezruchu, zdane na pomoc maszyn.  - Zerknij sobie pan na biuletyn.  Nie wiem, kurwa, co ja tu robię.  Mieli mnie odmrozić na Pegasi 2. No ja pierdolę...
- Mój boże... - westchnął chudzielec i zwymiotował wprost na własne krocze. Przeczekał konwulsyjny skurcz wywołany przez macki i wymamrotał: - Czy pan... czy mam przyjemność z Gubernatorem Duncanem?
            Bob Duncan nagle przypomniał sobie, że kiedyś był wpływowym biznesmenem.
- A ta...  Tak, poznał mnie pan, co?  Hej.  A pan to… kto?
- Ojciec Michellis Shahrari. - Skrzywił się, formując twarz w długi trójkąt o zaokrąglonych rogach.  Mecharganizm oplótł resztę żylastego, wilgotnego ciała organicznymi ramionami niczym ośmiornica.  -  Ale to boli… boli!
            Gubernator z niepokojącą satysfakcją spoglądał na bolesne zabiegi towarzysza, którym on sam został poddany przed chwilą.  Silne ramiona i harda postawa skutecznie walczyły z niedowładem mięśni.
- Jaki ojciec?
            Michellis Shahrari bardzo chciał nakreślić ręką w powietrzu znak krzyża.  Nie mógł. Ukłonił się, zamykając oczy.
- Jestem du… duchownym.
- Aha, świetnie, czyli obudzili mnie na mszę?
- Proszę tak nie.. nie żartować, gubernatorze.  Ja to już – na moment umilkł, by poszukać odpowiednich słów - zupełnie nie wiem, co tu robię…
            Rozległ się świst, towarzyszący oderwaniu macki od głowy.
- Fe… fe… fe… - Trzeci mężczyzna właśnie przebudził się z kriogenicznego snu.  Gęste włosy zakrywały górną połowę twarzy; tułów prężył się, eksponując smukłe mięśnie.  Mózg zdawał się być opóźniony w stosunku do ładnego, zdrowego ciała.  -  Fe… aut... ok… ok… – dukał bez żadnej poprawy.
- A ten, kurwa, co? - Gubernator coraz śmielej kręcił nadgarstkami.  Gdy tylko przejął nad nimi kontrolę, przyłożył dłoń do panelu sterowania modułem jezdnym, wykonał kilka manewrów i podjechał do rezurektora nowo przebudzonego.  -  Albert Craiis.  Nie znam… A pan go znasz?
- Nie miałem przy… przyjemności – zająknął ojciec Michellis i z rodzicielską troskliwością pochylił się nad przywracanym do sprawności mężczyzną, który właśnie unosił się obok niego.  -  Ale wydaje mi się, że… coś z nim nie tak.
- S… s… au… s… - jakby na potwierdzenie wydukał posadzony na module jezdnym Albert Craiis.
- Świetnie! Klecha i niedorozwój! - Gubernator rozpoczął nerwowe przerzucanie świetlistych biuletynów, robiąc bałagan w atmosferze sali. Gdy zaspokoił ciekawość, zwrócił się do księdza: - Ok, podłączmy się i załadujmy raporty Monocle. Pomóż pan temu cudakowi, bo sam się nie ogarnie.  Niech ja dopadnę oficera wachtowego…

***

- Panie kapitanie? - nieśmiało zaświszczał rudowłosy młodzieniec o błyszczących, zielonych oczach.  Napiął mięśnie twarzy, a jego szpiczaste uszy i jasne brwi uniosły się, generując porcję szczypiącego bólu. - Dlaczego mnie pan odmroził?  Jakiś kryzys?
            Kapitan zakończył nakładanie czarnych spodni, po czym uniósł głowę i wbił wzrok w kolegę jakby sto lat nie widział człowieka.
- Dzień dobry, poruczniku Pollack. - Z trudem uśmiechnął się i skierował moduł jezdny w jego stronę.  Pojawienie się drugiego męskiego oficera, a zarazem projektanta statku, przyjął z nostalgią i ulgą.  -  Otóż nie.  Nie ja zarządziłem rezurekcję.  Prawdę mówiąc sam zostałem wybudzony.  Zdaje się, że pański statek właśnie zdaje egzamin dojrzałości.
            John Pollack otworzył usta jakby chciał się zaśmiać, ale złapał go bolesny skurcz szczęki.  Ruszył kilkakrotnie głową, zamrugał oczami.
- Ale czemu nas dwóch?
- Nie tylko nas. – Kapitan podjechał do unoszących się naprzeciw paneli informacyjnych. Powietrze na coraz większej przestrzeni migotało od wizualizacji i raportów.  Na głównym biuletynie, statek wyświetlił wykaz rozbudzonej grupy dyskusyjnej oraz instrukcję postępowania. W głębi sali, po prawej stronie względem biuletynów, widać było obraz z pozostałych dwóch pokoi wskrzeszeń. - Proszę zerknąć.
            Pollack wykonał kilka nieudanych prób poruszenia kończynami.  Po chwili dał sobie spokój i skupił się na informacjach.
- Kapitan Jim Cyrus - zaczął wymieniać – doktor John Pollack, doktor Amy Flyn, o cholercia, ona też?
- Martwi pana wiadomość o odmrożeniu pani major? - zapytał rozbawiony kapitan. Z surową nadgorliwością pomógł mackom opleść nagie ciało porucznika, ręcznie uruchamiając stymulację mięśni.
- Yyy… - John zmieszał się i westchnął głęboko. Milczał chwilę, próbując odzyskać kontrolę nad dłońmi. W końcu połączył się z panelem modułu jezdnego. - To wie pan, że my?  Że ona i ja…
- Wiem - odparł kapitan, po czym spoważniał i zagłębił się w oznaczone czerwonymi obwolutami komunikaty.  Jego wzrok zatrzymał się na wykazie odmrożonych osób. - Mam nadzieję, że pański statek wie, co robi, panie Pollack.  Proszę się przygotować na udzielanie wyjaśnień.  Oprócz naszej trójki obudzono gubernatora Boba Duncana, a to człowiek bardzo, bardzo osobliwy. Ekscentryk. Znam go osobiście. Niezwykle wulgarny i bezpośredni. Globalnie – zbawca Ziemi i ulubieniec mediów. Prywatnie – arcydupek i cham. Biuletyn informuje też o wybudzeniu księdza Michellisa Shahrari i niejakiego Alberta Craiisa… to  jakiś pisarz.
- Zna ich pan, kapitanie?
- No cóż... Osobiście, tylko gubernatora. O tym księdzu co nieco słyszałem, to zdaje się francuski reformator. Tego ostatniego nie znam.
- Cholercia… - burknął porucznik, wpatrzony w wyświetlone informacje. - Dr Livingstone w połowie drogi odmroził dowódcę, speca od SI, doktor astrobiologii, księdza, pisarza i gubernatora pierwszej ziemskiej egzo-kolonii?  Co się, do licha, dzieje?
- Cierpliwości.  Dowiemy się po wgraniu raportów…

***

- ...jak to, kurwa, nie było oficera na wachcie?! - ryknął Bob Duncan i podrzucił do góry pisak, a następnie przyglądał się jak pseudograwitacja w obracającym się wokół kadłuba sektorze nawigacji ściąga go z powrotem ku niemu, zniekształcając lot siłą Coriolisa. - Jaja se ze mnie robicie?
            Kapitan oderwał wzrok od połączonego z nerwami wzroku systemu Monocle i szerokim gestem zaprosił resztę grupy do zajęcia miejsc.
- Panie Duncan – odparł, starając się nie zdradzać oznak poirytowania. - Czy naprawdę nie można zacniej dobierać słów? - Wskazał na siedzącą po jego lewej stronie, czarnoskórą kobietę. - Choćby ze względu na doktor Flyn. Za sto trzydzieści lat obejmuje pan dyplomatyczne stanowisko. Może warto się przyzwyczajać?
- Pogadamy za sto trzydzieści lat...
- Fe, lyn, fe, ro, fe, lyn - wtrącił Albert Craiis, sprawiając, że dziesięć zdumionych oczu momentalnie zmierzyło jego czerwoną, beztroską twarz.
            Pierwszy ogarnął się Duncan.
- Powiedział pan, doktor Flyn? – dopytał zaciekawiony, odrywając wzrok od pisarza. – To nie mamy zwracać się do naszej czarnulki: per pani major?
            Amy Flyn, niezadowolona ze sposobu, w jaki się o niej rozmawia, wykorzystała dogodny moment:
- Zostałam wybudzona, jako konsultant naukowy - wyjaśniła. Wypięła do przodu klatkę piersiową, eksponując cywilne oznaczenia na niebieskiej bluzie z długimi rękawami. - Nie czytał pan raportu, gubernatorze? Było tam napisane, jak byk, że pan Pollack zmartwychwstał żeby odpowiadać na pytania organizacyjne. Lucidus ordo.
- Dziękuję, pani doktor - z ulgą przytaknął Jim Cyrus. - Od kilku minut to właśnie próbuję powiedzieć. Oddaję głos panu Pollackowi. Zaczynajmy.  Proszę wszystkich o pełną koncentrację.
            Młody inżynier wstawał na w pół świadomy; grzebał przez kilka sekund w Monocle, po czym wrócił pełnią świadomości na salę.
- Witam raz jeszcze – zaczął z wesołym podnieceniem, napinając piegowatą twarz.  Jego uszy w charakterystyczny sposób powędrowały wysoko ku górze jak radary. - Nazywam się John Pollack i zostałem wybudzony, jako projektant i główny konstruktor Dr. Livingstone'a, czyli statku kolonizacyjnego, którym podróżujemy. Podobnie jak doktor Flyn, jestem tylko i wyłącznie konsultantem naukowym. Proszę nie zwracać się tym samym do mnie stopniem floty, tylko po prostu: doktorze; panie Pollack; a najlepiej: John.
- Słuchaj, John – wystrzelił Bob Duncan, rzucając pisak w stronę irracjonalnie rozbawionej twarzy Alberta Craiisa. - Byłem na briefingu kolonizacyjnym, gdzie wyjaśniałeś pan działanie jakiś modułów, czy innego kosmicznego gówna.
- Co to ma do rzeczy, panie... gubernatorze - zapytał zniecierpliwiony Michellis Shahrari. - Proszę pozwolić mu... zacząć wyjaśniać...
- Młody gadał tak, że nic się nie dało zrozumieć - odburknął Duncan. - Nawijał jak szpak, bla, bla, techniczny bełkot. - Zwrócił się do Johna Pollacka. - Gadaj pan tak żeby każdy normalny zajarzył.
- Dobrze, postaram się. Tak więc…
            …Po pierwsze, decyzję o wybudzeniu naszej szóstki podjął Dr Livingstone i była to jego autonomiczna decyzja. Decyzja wywołana zdarzeniem, o którym wiecie z głównego raportu.  Nie ma żadnych oficerów wachtowych, panie gubernatorze. Kapitan nie ma z tym nic wspólnego. Statek, od czasu opuszczenia słonecznej orbity, aż do końca procedury wyhamowania, sam kieruje i dowodzi misją. Jest to mecharganizm, organiczna sztuczna inteligencja, przewyższająca nasze zdolności analityczne i nawigacyjne tysiące razy.  Nie ma rozsądnego zdarzenia, które spowodowałoby podjęcie decyzji o wybudzeniu kogokolwiek...
- R... aut... e.. s... ł... ł... rok – rozległ się radosny monolog pisarza.
- A… zdarzenie nierozsądne?  -  Niespodziewaną przerwę wykorzystał ojciec Shahrari. - Metafizyczne?
            Gubernator parsknął.
- Czarodziejski obłoczek, kjurf...
- No właśnie – kontynuował John Pollack, ignorując Boba Duncana. - Zdarzenie metafizyczne, kontakt z egzo-inteligencją. Coś o tak skomplikowanym wzorze zmiennych, że Dr Livingstone cierpi na niedobór danych.  Może podjąć dalsze działania, ale nie chce. Woli to zrobić dopiero po konsensusie grupy dyskusyjnej.
 - Złożonej z niedorozwoja – gubernator wskazał beztroskiego pisarza – księdza – wskazał mrugającego oczami ojca Michellisa – dzieciaka – wskazał żywiołowego przedmówcę – pani major, która nie jest panią major – wskazał na jedyną w towarzystwie kobietę – kapitana, który nie nie ma kim dowodzić – wskazał posępnego Jima Cyrusa – i gościa, który ma to wszystko w dupie – wskazał siebie, po czym zapanowała nieprzyjemna cisza...
            ...Aż rozległ się głos kapitana.
- Proszę kontynuować, panie Pollack.
            Konstruktor statku uniósł dłoń na wysokość głowy, zaczął nerwowo machać, po czym zawiesił w powietrzu wskazujący palec i rozpoczął monolog.
- Rozumiem zdenerwowanie.  Nie tylko pan, gubernatorze, jest wściekły, ale...
            ...Rezurekcję każdego z nas da się wyjaśnić, zapewniam. Dr Livingstone przesłał cztery raporty, które każdy z nas otrzymał w formie incepcji Monocle. Dwa jawne. Jeden, odnośnie napotkanego obiektu. Drugi, dotyczący mnie, ojca Michellisa i panny... khm... przepraszam. Pani doktor...
            (Amy Flyn drapieżnie zmrużyła czarne oczy, a jej krótkie, lokowane włosy  nastroszyły się).
            ...Tak więc, ja jestem głosem statku – kontynuował John - mam też wyrazić opinię technologiczną na temat obiektu i służyć pomocą w sprawach organizacyjnych. Pani doktor – zwrócił się do czarnoskórej towarzyszki, która wpatrywała się w niego z pretensją.
- Moja obecność jest oczywista – chłodno rzuciła murzynka. - Mam wyrazić opinię astrofizyczną i biochemiczną. Potwierdzić wstępną tezę Dr. Livingstone'a, że obiekt nie jest tworem naturalnym.
- Ojcze Shahrari. - Inżynier wskazał szczupłego duchownego, który w obszernej, niedopasowanej rozmiarowo bluzie, wyglądał jak żul.
- No... właśnie – zająknął ksiądz. - Ja mam, wie pan... no mam wątpliwości...
            John Pollack rozłożył ręce.
- Pana obecność jest oczywista, ojcze. Proszę nie myśleć, że mecharganizm odrzuca metafizykę i wiarę. Nie, nie, nie. Ma pan wydać opinię teologiczną na temat obiektu, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Tylko, że... - podjął nieśmiało duchowny. - Tylko, że przecież... pośród tych ćwierć miliona za... zamrożonych owieczek jest papież. Czy to nie jego – przez chwilę szukał odpowiednich słów - należało wskrzesić?
- Pa... pa... jeż… aut… – palnął Albert Craiis, wywołując wśród obecnych nagłą falę konsternacji.
- No dobra – zagaił gubernator, wychylając się z trudem w stronę leżącego po przeciwnej stronie pulpitu pisaka. - Ja rozumiem, że zbuntowany ksiądz-reformator może mieć jakieś świeże pomysły w sprawach wiary. Zgoda. Zresztą papież Villencio to debil, każdy to wie. Ale jak, do cholery, dzieciaku, wyjaśnisz obecność tego niedorozwoja? Ma wyrazić opinię metodą obślinienia stołu? Johnny, chłopcze, twój statek popełnił błąd; musimy to, kurwa, głośno powiedzieć.  A skoro popełnił jeden błąd, być może cała ta szopka jest zbędna. Kto mi odda ten czas? Może właśnie uciekają między palcami najpiękniejsze chwile królowania na Pegasi?
- Actus hominis non dignitas iudicentur – fuknęła Amy Flyn, kiwając z niedowierzaniem głową. - Szmondak...
- Uspokójcie się! - zażądał kapitan.
- Dr Livingstone na pewno się nie pomylił – zaoponował piegowaty inżynier. - Statek jest inteligentniejszy niż my wszyscy razem wzięci. Myślę, że pan Craiis, jako pisarz, filozof i językoznawca, miał wyrazić opinię na temat ewentualnego przekazu, który obiekt może ze sobą nieść. Nieszczęśliwie się stało, że proces długotrwałej hibernacji poszatkował mu mózg. To się już zdarzało i to przy zamrożeniach trwających kilka lat. A my, przypominam, spaliśmy lat sto dwadzieścia pięć. Statek na pewno się nie pomylił.  Na pewno się nie…
- Przecież to durna maszyna! - zagrzmiał Duncan. - Nie bądź pan śmieszny.
- Nie możemy wykluczyć błędu – wtrącił kapitan, którego twarz w ciągu ostatnich dwóch kwadransów nabrała naturalnego zmarszczenia i rumieńców. Niebieskie, głębokie oczy z pełną powagą obserwowały nieoczekiwaną burzę mózgów, rozgrywającą się przy okrągłym białym pulpicie, na sześciu białych fotelach, w sześciu niebieskich bluzach i tylu samych czarnych spodniach. – Nawet, jeśli to nieprawdopodobne. Tu ma pan rację, gubernatorze, a przez pana Pollacka przemawia subiektywna opinia twórcy mecharganizmu. Jest jedno małe „ale”… John.
            Młodzieniec, wykorzystujący każdy moment do zerkania w Monocle, wrócił i kontynuował:
- Nie zdążyłem dokończyć! Poza pierwszym, głównym raportem dotyczącym obiektu oraz drugim, jawnym raportem dotyczącym naszej trójki, są jeszcze dwa inne.  Trzeci, warunkowy – znany, póki co, tylko kapitanowi Cyrusowi. I tylko kapitan może podjąć decyzję czy i kiedy się z nami nim podzielić. Jest też czwarty raport i to, myślę, że pana zainteresuje, panie Duncan. Jest to tajny raport, a decyzję o jego odtajnieniu podejmie Dr Livingstone, gdy – cytuję – „dyskusja osiągnie zadowalający poziom merytoryczny”. Raport dotyczy rezurekcji pana Alberta Craiisa, a także pana, gubernatorze. Zakwalifikował się pan tym samym do jednej paczki z, jak pan to ujął? „niedorozwojem”.

- Ty jebany chuju! - wrzasnął Bob Duncan i rzucił się w stronę inżyniera...

wtorek, 11 marca 2014

Sferokształt, Rozdział 2 - Panna Alfa

            Nie wiem, dlaczego trafiłem akurat tu, w pobliże pulsującej gwiazdy.  Czy właśnie ten obszar pierwszej napotkanej galaktyki może być dla mnie szczególny?  Czy znajdę tu choć cząstkę układanki, źdźbło informacji, której szukam?  Nie wiem.  Mimo to czuję się dobrze, błogo.  Niezliczone ilości jonów, krążących w tym układzie, przecudnie orzeźwiają moje zmysły.  Anihilacja cząstek jest przeogromna, zaburzenia grawitacji wielkie; nie sądzę, abym znalazł tu nawet proste formy życia.  Jednak to nie przypadek, tak czuję.  Cztery owalne planety hasają wokół arcygęstej gwiazdy po ekscentrycznych orbitach.  Jedna z nich jest inna i przykuła moją uwagę.  Nieduża, ale niemal kulista, przecinająca główne linie pola magnetycznego.  Rdzawobrązowa.  Nazwałem ją Pulsarią i zbadam...

            Kuen zlatywał na powierzchnię planety zwrócony w stronę majestatycznego układu gwiezdnego.  Wyselekcjonował odpowiednie zmysły, by w zwolnionym tempie podziwiać pulsar, który, niczym zawieszona w kosmosie latarnia morska, rozświetlał okolicę regularnymi przebłyskami.  Światło gwiazdy odbijało się od powierzchni trzech planet, zupełnie jak od wykonanych z brązu tarcz hoplitów, ustawionych w szczelnej falandze.  Czwarta planeta widoczna była w stosunku do reszty pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i niewiele brakowało, aby rozpoczęła tranzyt przez gwiazdę.  Im głębiej brnął w atmosferę, tym owalne globy coraz bardziej znikały za horyzontem.  W dodatku powietrze stawało się gęstsze, nasycone drobinami wyrzuconego z powierzchni materiału.  Gdy zaczął potykać się o większe fragmenty rodzimego budulca, zrozumiał, że Pulsaria jest anomalią.
            Unosił się nad powierzchnią w otoczeniu kawałków skał o porównywalnej do niego masie.  Cięższe fragmenty lewitowały niżej, oscylując w górę i w dół równym tempem.  Miliony odłamków, kamieni i mętlików zwietrzelin unosiło się gdzieś nad nim, orbitując wokół niewidzialnych środków ciężkości.  Chmary najmniejszych cząstek, pyłów, wirowały wszędzie wokół, gnane entropicznymi porywami wiatrów.  Zaskoczył go ten układ sił, ale tylko na chwilę.  Gdy nasycił wzrok niezwykłością otoczenia, rozpoczął dobór odpowiednich sensorów w celu zrozumienia Pulsarii.

            Masa, jak na średniej wielkości planetę, jest spora, a mimo to atmosfera topi się w nieważkości.  To wina prędkości obrotu.  Pulsaria obraca się w tak dużym tempie, że równoważy siły przyciągania.  Efektem erozji skał nie jest opadanie cząstek, lecz ich wędrówka ku górze, gdzie zajmują odpowiednią dla swej masy pozycję; albo bombardują się wzajemnie, łącząc na powrót w rozległe, ciężkie bryły, i opadają na powierzchnię.  Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego najlżejsze drobiny i pierwiastki nie ulatują w przestrzeń, wyrzucone siłą odśrodkową.  Teraz już wiem.  Zawiła siatka pól magnetycznych pulsara pokrywa planetę czapą słonecznych wichrów, odbijając lotną materię w stronę globu i koncentrując ją we względnym bezruchu.  Ciekawe...

            Kuen rozpoczął powolny lot przed siebie.  Poza naturalnym dla niego środowiskiem, czyli próżnią, szło mu to ociężale, więc wyselekcjonował zmysły odpowiedzialne za dostosowanie sylwetki do ewolucyjnego ładu z otoczeniem.  Wertował karty znanych sobie panhistorii w poszukiwaniu latających wzorców.  Przybrał kształt kropli, ustawiając się czołem do kierunku lotu, jak pocisk.  Wspomagał prędkość, kreując różne rodzaje płatów nośnych.  Za każdym razem czegoś jednak brakowało.  Owadzie, delikatne skrzydła zbyt łatwo ulegały zniszczeniu w naszpikowanej kartaczami atmosferze.  Rozłożyste błony pterozaurów, choć silne, zahaczały o fragmenty skał, uniemożliwiając poruszanie się w labiryncie lewitujących głazów.  Kostne skrzydła pierzastej menażerii szybko ulegały zlepieniu, tracąc właściwości.  Wypróbował tysiące znanych wzorców, kolejne setki naprędce obliczonych; nawet spore ilości pomysłów nielogicznych i nic.  Nie mógł osiągnąć ładu.  Oddał się w ręce zmysłów.

            Jeszcze jednego zjawiska nie rozumiem.  W atmosferze lewituje masa skał i cząstek; wiatr szasta tam i nazad najmniejszymi z nich, formując je w niesforne, wszędobylskie roje.  Co w tym godnego uwagi?  To, że ja nie czuję żadnych powiewów, nie wiem jak działają.  Brak wiatrów tłumaczę sobie tym, że wylądowałem na równiku, gdzie nieważkość jest największa.  Zapewne w strefach między zimniejszymi biegunami o dużej grawitacji i ciśnieniu, a cieplejszym równikiem o niskim ciśnieniu, szaleją potężne wichry.  Tutaj jednak jest strefa ciszy.  Mimo to, coś powinienem czuć.  Chętnie dałbym się porwać wiatrom; dryfowałbym podniebnym akwenem jak uszkodzona łódź pośród skalistych mielizn.  A ja kluczę zagadkowo i marnuję czas na dostosowanie.  Tak bardzo brakuje mi zmysłów śródwymiaru...

            Dotarł do rozległej kotliny, gdzie przystanął, zauroczony widokiem.  Kilkadziesiąt dużych, ciężkich głazów unosiło się w pobliżu hebanowej skorupy skalnej, otaczając Kuena, niczym gigantyczni strażnicy.  Nieco wyżej, na tle zboczy o kolorze ochry, wirowały mniejsze odłamki, tworząc wrażenie marionetkowego teatru.  Po przeciwległej stronie kotliny wyrastały pokryte rudami metalu wzgórza, które delikatnie połyskiwały i wypełniały powietrze barwnymi łunami, wywołanymi przez chemiczne reakcje.  I nagle zamarł, zobaczywszy coś niezwykłego...
            Atmosfera w najniższej części planety była na tyle czysta, że wszystko, co fruwało w powietrzu dało się wyodrębnić.  Niesforne roje, które początkowo wziął za gnane wietrznymi podmuchami chmary pyłów, okazały się niezależnymi, zorganizowanymi grupami cząsteczek, które poruszały się po rozmyślnych trajektoriach.  Początkowo sądził, że atmosfera Pulsarii jest jak ocean, a drogi szybowania pylastych chmar jak podwodne rzeki.  Było jednak inaczej.  Zajął wygodną do obserwacji pozycję i rozpoczął wnikliwą selekcję zmysłów...

            To nie może być przypadek, iluzja czy działanie sił natury.  To życie, stadna inteligencja.  Widziałem jak mały rój wznosi się do wyższych warstw atmosfery, by pochwycić drobny materiał skalny.  Gdzie indziej, potężne klany chmar przetaczały się wokół lewitujących kamieni, jak wiatr okalający dachy i dzielący się na przeciwległe, wytwarzające podciśnienie strugi; rwący poszycie.  Na moich oczach jedna z chmar siłą przepływu rozebrała kamień.  Działania innych sprawiły, że wzmocnione drobnym materiałem potężne głazy opadały na powierzchnię, wypełniając kratery i szczeliny, jak klocki.  Myślę, że one terraformują Pulsarię.  Ale, po co?  Przybiorę ich formę i spróbuję przeniknąć na ten niezwykły plac budowy...

            Obserwacja Kuena dała mu punkt wyjścia do zmiany formy.  Wykorzystał zdolności homeomorficzne i rozprysnął się na miliony drobinek połączonych niewidocznymi siłami w plastyczne strugi.  Wykonał kilka ewolucji, ruszył do przodu, mężnie forsując powietrzne rafy.  W tej postaci przenikanie między lewitującym materiałem okazało się genialnie proste, a pokonywanie kolejnych przeszkód przyjemne i łatwe; wręcz zabawne.  Rozejrzał się po okolicy i dojrzał spokojny zakątek zadaszony przez wystającą półkę skalną.  Krzątał się tam niewielki rój, który w pocie czoła pracował nad rozparcelowaniem uwięzionych fragmentów rudobrązowych skał.  Kuen, wykorzystując nowe zdolności, przefrunął w jego pobliże, oplótł mały głaz i zaczął przyśpieszony kurs terraformacji.
            Bycie rojem wydawało się łatwe i fascynujące – ale tylko w powietrznych manewrach.  Praca, którą owe rozumne chmary wykonywały, wciąż stanowiła zagadkę.  Kuen spoglądał ukradkiem na sąsiada i po bacznej analizie jego ruchów starał się je powtarzać.  Rój początkowo badał swój kamień z każdej strony, a następnie, znalazłszy przekrój o największym podciśnieniowym potencjale, przelewał się z jednego końca na drugi, pozwalając, by niewidzialne siły, łączące ze sobą poszczególne strugi, mozolnie odrywały kolejne ziarna.  Gdy ilość uszczkniętych okruchów stawała się zbyt duża, rój wychylał się poza skalistą półkę, gdzie uwalniał pochwycony materiał.  Ten spokojnie wzlatywał ku wyższym warstwom atmosfery, a tam przechwytywały go inne chmary i gospodarowały w sobie tylko znany sposób.  Kuen zwykle bywał najpilniejszym uczniem; nie inaczej było i tym razem.
            Nie minęło wiele czasu, gdy Kuen, zamaszystymi ruchami strug, zaczął odrywać pierwsze cząstki, niczym kwarcowy żniwiarz.  Defragmentacja głazu szła mu nieźle, ale większość pozyskanej wietrzeliny uciekała mu między „palcami” i osiadała przy skalnym suficie, jak mknące do światła muchy.  Niefrasobliwe zachowanie przybysza przykuło w końcu uwagę sąsiedniego roju, który przerwał pracę i podleciał bliżej.

            Ten kontakt jest dowodem ekspandującym moją tezę.  Mam do czynienia nie tyle ze stadną inteligencją, co z inteligencją w ogóle.  Te istoty myślą i jakimś cudem wykształciły społeczeństwo, mimo niesprzyjających warunków.  Panna Alfa, bo tak nazwałem pracujący po sąsiedzku rój, rozpoczęła dziwny taniec, zachowując się jak wizualizacja fal dźwiękowych.  Rozciągnęła się horyzontalnie i strzelała pozami mającymi zapewne językowe znaczenie.  Prawdę mówiąc język tych piaszczystych trutni okazał się ostatecznie dziecinnie prosty.  Jednak, póki co, Panna Alfa uraczyła mnie wąskim zbiorem pozycji, które musiały wystarczyć do ułożenia podstawowego słownika i wychwycenie pierwszego, powtarzającego się pytania:
- Dlaczego? - zapytała, co rusz wracając do tej samej pozy.
            Pochyliłem się nad tym fundamentalnym pytaniem dobrą chwilę.  Nie chciałem, aby pierwszy kontakt, moja pierwsza odpowiedź, okazała się mniej zasadnicza lub bardziej zawiła.  Skoro nie pytała, kim jestem, wyglądało na to, iż było jej obojętne skąd się wziąłem i traktowała mnie jak tubylca.  Myślę, że w zwyczaju niestrudzonych chmar było optymalizowanie rozmów do niezbędnego minimum, dotyczącego wykonywanej pracy.  Podejrzewam, że pełna myśl brzmiała: „Dlaczego wykonujesz pracę, która do ciebie nie należy?” lub „Dlaczego wykonujesz pracę tak pokracznie?”.  W tym kierunku należało pójść.
- Chcę pomóc - odparłem, uznając, że współpraca na polu terraformacji będzie dla nich najlepszym zapewnieniem pokojowych zamiarów.
            Okazało się, że nie doceniłem przyziemności naszego kontaktu.
- Taki dlaczego jesteś ładny?  Idealny? - rozwinęła pytanie, choć tak naprawdę, to ja rozwinąłem wiedzę o języku kwarcowych póz.
            „Ładny”?  Zaskoczyła mnie.  Najwidoczniej praca wykonana podczas mknięcia ku doskonałości przełożyła się na jakość mojej przemiany.  Na moją „piaszczystą” urodę.  Swoją drogą zastanawiające było, że z góry wziąłem ją za samicę.  Tak czy inaczej należało wykorzystać wszelkie sprzyjające okoliczności.  Sensorowa selekcja podpowiadała mi prostą drogę dialogu.
- Ty też jesteś ładna - odpowiedziałem, starając się pozować w sposób pewny i zrozumiały.  Mój intelekt był w stanie odtworzyć większość języka rojów z zaledwie strzępów słów i zwrotów, jednak najmniejszy dysonans mógł opóźnić badanie fascynującej planety.  A tego chciałem uniknąć.
- Chcę być z tobą, pracować razem - dodała po usłyszeniu komplementu.
            No i zabraliśmy się do pracy...

            Kuen szybko zrozumiał powody takiej a nie innej linii dialogowej między nim a Panną Alfa.  Roje najwidoczniej postrzegały swoich pobratymców na zasadzie potencjału twórczego, a słowa „ładny”, „idealny” odnosiły się raczej do własności topologicznych w manipulacji kształtem - a tym samym zdolnościach roboczych - niż do seksualnego, czy romantycznego postrzegania piękna.  Zresztą te same własności mogły być dla nich wyznacznikiem doboru naturalnego w równym stopniu, co siła u zwierząt.  To założenie potwierdziło się, bo Panna Alfa, zamiast tracić czas na pogawędkę, wciągnęła Kuena w wir wspólnej pracy, której efekty, dzięki jego sensorowej selekcji, zwiększały się w postępie geometrycznym.  Od czasu do czasu nowo poznana strzelała żywiołowe pozy, których Kuen nie rozumiał.  Nie były to słowa czy frazy oznaczające wypowiedzi, raczej emocje i to bardzo spontaniczne.  Takie, których jego zmysły nie były w stanie wygrzebać spośród zakodowanych panhistorii, ale z dużym prawdopodobieństwem oznaczające zachwyt i podziw.
            Z kawałkami zwietrzelin uwięzionymi pod skalną półką uwinęli się dosyć szybko.  Dopiero teraz Kuen ponownie objął wzrokiem malowniczą kotlinę, która wyglądała już zupełnie inaczej.  Nieprzerwana praca tysięcy rojów sprawiła, że spadek zboczy zmalał, a wklęsłość w stosunku do otaczających ich skalistych równin zmniejszyła się.  Oddalone pagórki uformowane z rud metalu zbliżyły się do nich, wypełniając już niemal trzy czwarte kotliny.  Nie było to bynajmniej złudzenie a efekt pracy chmar.  Doprowadzały one do opadania coraz to nowych głazów pokrytych podobnym co wzgórza, kolorowym kruszcem; wypełniających egzogeniczne puzzle z niebywałą precyzją.  Metalowy dywan rozwinął się po posadzce niecki, zlał z otoczeniem i spotęgował moc chemicznych reakcji, tworząc świetliste łuny i barwiąc powietrze na wszelkie możliwe odcienie czerwieni.  Atmosfera zrobiła się dużo bardziej przejrzysta.  Wciąż było jasno, mimo iż pulsar powoli zbliżał się do zachodniego horyzontu, szykując obszar, w którym przebywał Kuen, do snu.
           
            To coś więcej niż terraformacja planety.  Tak podpowiadają mi zmysły.   To jakaś zorganizowana rojowa integracja na kontynentalną skalę.
Dołączyliśmy do napływających zewsząd milionów innych chmar i kontynuowaliśmy aeronautyczny spektakl.  Przestaliśmy meblować kotlinę, która niemal zrównała się poziomem ze skalistą powłoką, wyróżniając się na jej tle intensywnymi refleksami metalicznych łun.  Zrozumiałem też, na czym polega wyjątkowość szerokości geograficznej, na której się znajdowaliśmy.  Było to jedyne miejsce na planecie, gdzie powietrze stało w miejscu.  Można było je łatwo oczyścić, a grawitacyjna równowaga umożliwiała tworzenie podniebnej rzeźby.  Ktoś obserwujący efekt naszej pracy z zewnątrz powiedziałby pewnie, że wydrążyliśmy w atmosferze teleskopową tubę, która za pomocą świetlistych łun umożliwiała interakcję z niebiosami.  To, co się stało później było imponujące.
- Złączmy się, lećmy - powiedziała Panna Alfa i otuliła mnie swoimi strumieniami, od czasu do czasu delikatnie wsuwając je między szczeliny w niewidzialnych wiązaniach mojego kwarcowego ciała.  To było coś nowego; zalążek ekstazy, która dokonała się, gdy wprawiłem swoje strugi w podobne ruchy i coraz odważniej przecinałem nimi tajemnicze zakątki mojej pracowitej towarzyszki.
            Złączyliśmy się w ruchomy węzeł i wzlecieliśmy na brzeg świetlistego czerwonego kręgu, który wystrzelił z kotliny i wdarł się głęboko w przestrzeń międzyplanetarną.  Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem.  Z najbliższych dwóch planet, które wraz z Pulsarią tworzyły wierzchołki trójkąta równobocznego, wystrzeliły podobne słupy intensywnego światła, jeden o niebieskim, a drugi o żółtym kolorze.  Spotkały się gdzieś u podstawy trójkąta, a elektromagnetyczne powiewy pulsującej gwiazdy uformowały w miejscu przecięcia znajomy biały kształt.
Sferokształ?

Prędkość obrotowa planety sprawiła, że Kuen, wraz z milionami tubylców, mógł delektować się niezwykłym widokiem zaledwie przez kilkanaście sekund.  W tym czasie biała kula widoczna na tle gwieździstego nieba kilkakrotnie zmieniła kolor.  Zdążyła uformować się w linię, skacząc jak wykres kardiografu; przekazując każdej z nacji kilka słów od swych niedostępnych braci z innych planet.  Stała się ambasadorem wszech-chmar.  Pozowała pojedynczymi słowami, jakby w nich roje odnajdywały nie tylko zwroty czy zdania, ale całe tomy historii.  Kuen zrozumiał cztery słowa, każde w innym kolorze.  Niebieskie „rok”, żółte „nadzieja”, czerwone „duma” i niebieskie „dziecko”.  Po tej skromnej, ale jakże symbolicznej wymianie zdań, lśniący twór stał się na powrót białą sferą, a przestrzeń rozświetlił potężny błysk...
Ten jeden rozbłysk pulsara był miliony razy większy niż zwykle: fala plazmy ruszyła naprzód w stronę astronomicznego teatru.  Elektromagnetyczny impuls utrwalił kuliste dzieło, a gniewny wicher pchnął je z ponaddźwiękową prędkością w nieznane.  Układ planetarny pochylił się nad gestem ich matki gwiazdy; przypłacił go jednak życiem.  Potężne słoneczne cyklony zmiotły z owalnych globów atmosfery, zdmuchując wraz z nimi mieszkańców.  Materiał planetarny rozpierzchł się wzdłuż i wszerz strefy grawitacyjnych wpływów pulsara i po chaotycznym marszu utworzył szeroki pas akrecyjny, który oplótł wnętrze układu ażurową obwolutą.  Życie przepadło.  Jednak dumni, pracowici autochtoni spełnili swą misję i przed nadejściem apokalipsy wysłali wspólny głos w pustkę kosmosu.  Ich dziecko, ich geny, ich słowa...


Jest mi tu ciężko.  Fascynujący, smutny ciężar; smród nieśmiertelności.  Każda czynność, każde zadanie i ruch sprawiają mi tyle elementarnego trudu.  Obcuję z czynnościami, na które nie byłem gotowy.  Ze słowami, których nie zapisałem w pamięci.  Uczę się żyć na nowo w podwymiarze.  Moja droga nie jest przypadkiem, bo tutaj nic nie jest przypadkowe.  To droga Sferokształtu.  Muszę nią tylko wytrwale podążać; ona zaprowadzi mnie w objęcia nostalgii, zdradzi na końcu swój sekret.  Zastanawiam się, jaki udział mają w tym wszystkim pracowite roje z Pulsarii?  I czy w ogóle ktoś tak drobny w kosmologicznej skali może mieć udział w czymkolwiek?  To chyba dobre pytanie.  Odpowiedź uda mi się poznać, mknąc za wypowiedzianym przez nie słowem.  Podążając drogą Sferokształtu.  Dziękuję ci Panno Alfa, tobie i twoim braciom...  Za poświęcenie...

wtorek, 4 marca 2014

Sferokształt, Rozdział 1 - Nostalgia.

Przestrzeń bytowa, w której żył Kuen, była najważniejszym miejscem śródwymiaru.  Stworzona na potrzeby gospodarowania wszechbytem, łączyła w sobie wszystko to, co Sferokształt wiedział o skupiskach życia.  Była w niej kompozycja geometrycznych kształtów, dostosowana do mentalnej symbiozy ze sferą – najwyższą z form.  Tysiące fizycznych i metafizycznych wartości, zaspokajało najwybredniejsze gusta i najrzadziej używane instynkty.  Przestrzeń bytową charakteryzowała wydajność i precyzja: wykonywanie najważniejszych zadań, którymi zajmowali się Kuen oraz Nowi Bracia.  W tym prostym, acz niezwykłym miejscu gościł rozmach, świadczący o mocy tworzenia, a zarazem oszczędność, wykształcona przez ery mozolnego rozwoju.  Był to dom, który Sferokształt, po całej wieczności istnienia, uznał za optymalny do realizowania celu swej egzystencji.

Kuen objął zmysłami fragment przestrzeni edukacyjnej i poczuł coś, co jego intelekt określał powiewem nostalgii.  Podświadomość odtworzyła obrazy, zapachy i dźwięki zapamiętane z młodości, zmieniając otoczenie w faliste morze traw, których źdźbła, za sprawą niespokojnego wiatru, poruszały się tam i z powrotem.  Na tle karmazynowego nieba, smaganego gdzieś w oddali przez świetliste baty plazmy, rozciągało się skaliste pasmo górskie, nieudolnie forsowane przez formujące się w kliny, porośnięte łąkami hale.  Błogą ciszę przerywało dochodzące z oddali, arytmiczne pobrzękiwanie dzwonkowych kiści, uwieszonych pod szyjami pasących się na zboczach zwierząt.  Ale co to za miejsce? – pomyślał.
Wrócił do przestrzeni bytowej i spojrzał na grupę Nowych Braci, stojących przed nim.  Dziesięć bytów - każdy o kształcie kropli, stworzony po to, by dążyć do doskonałości.  By iść w ślady Sferokształtu i stać się idealną sferą.  Nie musiał wiele mówić, bo każdy z nich posiadał bogatą wiedzę o wszechbycie, mozolnie gromadzoną od zarania dziejów.  On jednak, jako Pierwszy Brat, miał swoje zadanie.  Cel, który wyznaczał sens jego istnienia.  Miał im przekazać wszystko, co powinni wiedzieć, a jednocześnie tylko tyle, aby nie zeszli z drogi ku doskonałości.  Bo dążenie do doskonałości było drogą życia, a kroczenie drogą życia było doskonałe.
- Od eonów - przemówił w końcu, a każde jego słowo rozbrzmiewało wewnątrz świadomości Nowych Braci jak wspomnienie - Sferokształt przeżył biliardy istnień, biliony światów i miliony wymiarów.  Na początku był dekoratorem wewnętrznej rzeczywistości – podwymiaru.  Nadał sens otoczeniu, tworząc materię.  Jego wyobraźnia rzeźbiła strumienie kwantów, formując pierwiastki, układy i mgławice, które barwnymi fraktalami rozpłynęły się po pustej klatce Jego egzystencji.  Równoważył ciężar bezmiaru, tkając niewidzialną sieć antystruktury.  Bywał artystą, którego wyobraźnia, niczym pędzel muskający delikatne płótno, nadawała kolejnym pokoleniom światów ich kształt i przeznaczenie.  Bywał też analitykiem, programującym sieć podwymiaru w celu przekraczania kolejnych niemożliwości… 
Kuen znów odpłynął.  Powrócił stęsknionym wzrokiem na falującą prerię, by przemawiać do Nowych Braci jak plemienny mędrzec do młodych pasterzy.  Wieczorny półmrok rozświetlało ognisko, a wokół rozchodził się trzask lizanych językami ognia gałęzi i czar wzlatujących radośnie ku niebu pęków iskier.  Siedział na ciepłym piaskowcu, który owalną, jasną bryłą dominował nad dywanem otaczających go, ciemnych traw.  Wokół, na lnianych matach i kolorowych kocach leżało pięć dziewcząt i pięciu chłopców, wsłuchujących się w słowa mentora z fundamentalną ciekawością.  Ale co to była za kraina? - znów pomyślał.
- Okazał się najwybitniejszym twórcą - kontynuował Kuen - i został nagrodzony.  Po miliardach lat cierpliwej pracy osiągnął osobliwość i przebrnął przez ramy podwymiaru, stając się jednością z wszechbytem.  Dało mu to moc tworzenia całych uniwersów i nas, Pierwszych Braci.  A że doświadczenie w tworzeniu miał wielkie, na wzór swych ulubionych panhistorii, wynalazł przestrzeń bytową, w której istniejemy, by współtworzyć wraz z Nim rzeczywistość.  I tak właśnie powstał system gospodarowania wszechświatami.  I tak właśnie powstaliście wy, Nowi Bracia.  Od teraz będziecie dążyć do doskonałości, symulując drogę Sferokształtu i odciążając Go w trudach jego dzieła.
            Poczuł wzywający go obowiązek rozmowy ze Sferokształtem.  Nie był to bezpośredni rozkaz, raczej treść formująca się w jego świadomości i wychylająca przed szereg innych idei.  Interesujący mentalny pamflet, w którym znalazł obiektywną wzmiankę o potrzebach rozmów ze Stwórcą.  Broszura, której przeczytanie nie tyle prowadziło do stawienia się przed Jego obliczem, ale do rozważenia wszelkich możliwych opcji.  Do sprawdzenia, czy nic nie stoi na przeszkodzie, aby pośród mknięcia drogą doskonałości zboczyć na równie doskonałą drogę porozumienia.
            Wydzielił Nowym Braciom przestrzeń bytową i rozdał im symulacje istnień, których życiem od dziś mieli żyć aż do wyczerpania wiedzy o podwymiarze.  Sam, zaczytany w cudowną treść pamfletu, podjął decyzję o spotkaniu ze Sferokształtem wewnątrz powiewu nostalgii.  To był dobry pomysł, niecodzienny i poznawczy, umożliwiający badanie nieznanych obszarów w połączeniu z doskonałą drogą porozumienia.  Dezaktywował część zmysłów, jednocześnie uruchamiając inne.

            Brązowoszary dywan traw, który go otaczał, zmienił się w czarnoziemne pola uprawne, rozciągające się od granic hal pasterskich aż po ocean.  Ciemna plama urodzajnej ziemi usiana złotymi prostokątami, odważnie wspinała się po stokach wzgórz, by zmieniać się w pachnące diademy lawendy.  Nieco dalej opadała w stronę turkusowej wody.  Zygzaki winorośli prężyły się jak linowy takielunek, utrzymujący porozrzucane między nimi kominy zagród, warsztatowe maszty i wieżyczki winiarni.  Stamtąd było już słychać niecodzienny gwar i ruch na kamienistej plaży.  Rybacy uwijali się niczym mrówki, wyciągając łodzie za pomocą lin, znosząc z leciwych kutrów skrzynie z towarami i omijając wyrzucane przez gniewną wodę kłęby szarozielonych wodorostów, ostrych muszel i desek.  Gdzieś w oddali, na skalistym cyplu siedziała grupa malarzy, którzy cicho, w pełnym skupieniu, starali się uchwycić tę niespokojną scenę i utrwalić ją na rozłożystych płótnach, opiętych pośród ramion drewnianych sztalug… Tylko, co to za miejsce? - pomyślał po raz kolejny.
            Kuen przeszedł plażę, ominął pracujących rybaków i beztrosko wszedł do wody, która żywiołowymi zamachami przyboju zalewała coraz większe połacie lądu.  Początkowo szedł dnem, aż do miejsca, gdzie opadającą płytę kontynentalną przecinało podwodne pasmo raf.  Rozległa, naturalna bariera mieniła się wszelkimi kolorami tęczy.  Od jaskrawych refleksyjnych odbić zachodzącego słońca tuż pod powierzchnią wody, poprzez pastelowe puzzle ułożone z ruchliwych ławic i wachlarzy ukwiałów, aż po spowitą mrokiem strefę przydenną, zamieszkaną przez jadowitych samotników i owianą unoszącymi się cząstkami niestabilnego dna.  Zmienił kształt ciała, optymalizując opływ, tworząc błony i płetwy; dostosowując każdy element do środowiska wodnego, aż do momentu, kiedy poczuł błogi komfort ewolucyjnego ładu.  Wykorzystując szczerby i tunele w obrośniętej rafami mierzei, wspomagany nurtem podwodnej rzeki, dał się pochłonąć głębi oceanu.  Cóż to za fascynująca planeta? - znów pomyślał.

            Rozmawiały z nim, rozmawiały z nim swoją dziwną dziecięcą mową.  Morskie ssaki.  W ich zabawnym akcencie można było wyczuć mądrość.  Wielką mądrość zgłębianej przez setki pokoleń tajemnicy wodnego życia.  Było tam coś więcej niż instynkt i wyrachowanie.  Tam była poezja.  Zamiłowanie sztuki, wiedza o otaczającym je środowisku, uwielbienie dialogu o każdej tematyce.  Uśmiechały się do niego, rozpoznając w nim swój własny Sferokształt, przygodę, po której niewątpliwie nastąpi intelektualna mutacja.  Przeskok w rozwoju.  Cieszyły się i całowały go muśnięciami delikatnej skóry i drżącymi falami ultradźwięków.  Postanowił, że tu, w otoczeniu tych niezwykłych morskich istot, chciałby rozmawiać ze Sferokształtem.  I tak się stało.
- Kuen. - Sferokształt zaistniał w jego świadomości, wypełniając go perfekcyjną harmonią. - Czy dążysz do doskonałości?
- Mknę drogą doskonałości - odpowiedział pośród radosnych, chóralnych ultradźwięków.  Morskie ssaki biły mu brawo, cieszyły się z tej rozmowy na swój własny, dziecinny sposób.
- Jak dążysz do doskonałości, Kuen?
- Symulowałem drogę Sferokształtu, zarządzam przestrzenią bytową, będę pomagał w łamaniu kolejnych niemożliwości…
- A twoja nostalgia? Co ona przedstawia?
            Zawahał się i nie wiedział, co odpowiedzieć.  Tak długo szedł drogą doskonałości w ślad za Nim.  Jako Nowy Brat symulował niezliczoną ilość istnień w milionach światów, odciążając Go na niższych poziomach wszechbytu.  Ale teraz był Pierwszym Bratem, zarządzał całymi uniwersami.  Nie mógł tego pamiętać, po prostu nie mógł, jeśli dalej chciał mknąć drogą ku doskonałości.  Odpowiedź była uwięziona w podwymiarze.
- Milczysz? - kontynuował Sferokształt, a świadomość Kuena odczytywała to, jako powiew zniecierpliwienia.  Bo milczenie nie było doskonałą drogą porozumienia – nie było drogą ku doskonałości. - Czy to twoje ostatnie pytanie?
- Tak - odpowiedział szczerze, bez wahania, a gdy to zrobił, spłynął z niego ciężar trosk.  Morskie ssaki z radosnym podnieceniem pluskały się wokół niego, wykonując niezwykłe ewolucje i przeszywając wodę strumieniami ultradźwięków.  Był pewien, że Sferokształ podczas całego istnienia zaznał nostalgii i potrafił poradzić sobie z tym problemem.  Przecież pokonał bariery podwymiaru.  Przecież zjednał się w końcu z wszechbytem.  Tylko on mógł mu pomóc i wskazać właściwą drogę.
- Więc idź - nakazał Sferokształt.  -  Znajdź odpowiedź na ostatnie pytanie…

            Podwymiar - kolebka istnienia.  To tam Sferokształ zaczął swoją drogę, wypełniając pustkę pierwszym znanym wszechświatem.  I tak jak gwiazdy dla planet, a centra galaktyk dla gwiazd, tak pierwszy wszechświat stał się środkiem ciężkości dla tysięcy kolejnych, które otoczyły go zwartą tkanką w heliocentrycznym wzorze.  Podwymiar pozostał do dziś fundamentem sztuki tworzenia i pierwszą formą, która wyznacza jakość w ewolucji wszechbytu.  Ograniczony niemożliwościami śródwymiaru, a zarazem nieskończenie wielki.  Mogący pomieścić kolejne ery symulacji, będące w istocie nowymi, nieznanymi dotąd panhistoriami.  Pośród którejś z nich, gdzieś między środkiem pierwszego znanego, a końcem ostatniego z nieznanych uniwersów, kryła się odpowiedź na pytanie.  Brakujące ogniwo, pominięte, mimo starannego kroczenia drogą ku doskonałości.
            Kuen dostał zielone światło by zboczyć z dotychczasowej drogi.  Po raz pierwszy od początku istnienia zaznał nostalgii i poczuł to, z czym zapewne Sferokształt musiał borykać się w każdej chwili istnienia.  Poczuł się niedoskonały.  Do tego momentu wędrował w ślad za swym Stwórcą, bo tak został stworzony i zaprogramowany.  Nie znał innego kierunku i nie czuł innych potrzeb.  Robił to, bo nie miał powodów do zadawania jakichkolwiek pytań, żyjąc w rzeczywistości będącej matką wszelkich odpowiedzi.  Encyklopedią wszechbytu.  Teraz jednak wszystko się zmieniło.  Zrozumiał, że to nie sam Sferokształt był siłą znajdywania odpowiedzi.  To skala trudności pytań dawała mu energię, by szukać rozwiązań.  Energię do łamania kolejnych niemożliwości...


            Wystarczyło, że Kuen wyselekcjonował odpowiednie zmysły i już po chwili mknął strugą czasoprzestrzeni w kierunku odwrotnym niż dotychczas.  Dał się wciągnąć w wielki, blady wir antystruktury, na którego końcu znajdowało się przejście do podwymiaru.  Nie znał tej drogi, ale nie bał się, że zabłądzi.  Odpowiedź na ostatnie pytanie leżała gdzieś tam, w jednym konkretnym miejscu albo w całej nieskończoności miejsc i wydarzeń.  Nie miał więc nic do stracenia, musiał szukać zarazem wszędzie i nigdzie.  Zaufał intuicji i już po chwili brnął czarną pustką, otaczającą centrum pierwszego z wszechświatów.  Mijał pojedyncze atomy wodoru i helu wytrącone z nikłych atmosfer jakichś odległych planet.  Momentami czuł przepływ, uformowanych w niewidzialne potoki, fal elektromagnetycznych lub garście fotonów wyrzucone z nieistniejących od tysięcy lat gwiazd.  Nasycenie materii stawało się coraz większe i większe, aż w pewnym momencie ujrzał owalny jasny kształt.  Wyrosła przed nim galaktyka, której ramiona, niczym płonące łańcuchy, wirowały wokół horyzontu zdarzeń, rozrywając czarną płachtę przestrzeni.  Uznał, że właśnie tam zacznie szukać odpowiedzi...