środa, 30 kwietnia 2014

Sferokształt, Rozdział 5 - Lampart z Euferium (Część 1/2)

            Wyobraź sobie Pegasi 2, twój nowy dom. Planetę, jakich w każdym wszechświecie są miliardy: skalistą, posiadającą dwa księżyce, okrążającą ojczystą gwiazdę w odległości średnio siedemdziesięciu ośmiu milionów mil.
Widzisz ją z kosmosu. Wygląda jak zielona szklana kula o powłoce pociętej białymi i szarymi rysami chmur. Woda stanowi dziewięćdziesiąt procent powierzchni, a ponad nią wystają zaledwie dwa kontynenty. Każdy po przeciwnej stronie planety, jakby stwórca dokonał dokładnych obliczeń, dbając o równowagę. Gdy księżyce znajdują się z tej samej strony co słońce, dokładnie w jednej linii, słodki wszechocean wybrzusza się i tworzy falę pływową o wysokości dwustu stóp, która przez dobę okrąża glob, łamiąc się o podwodne łańcuchy skał u wybrzeży kontynentów. Nasycenie mineralne wód, choć spore, jest na tyle niskie, że woda nadaje się do picia, a wysoka średnia temperatura stanowi raj dla alg, barwiących nieduży glob na zielono.
Ty i reszta kolonizatorów z miejsca nadajecie jej miano „Zielonej Planety”. Jest to dla was szok. Ekscytujące novum, inspirujące artystów, napędzające zapał badaczy.

Dla Hunshara był to po prostu fakt.
- Rozejrzyj się – poprosił i wykonał dłonią gest okalający horyzont Nowego Tenochtitlan, największej osady równikowego kontynentu Euferium.
            Rękaw jasnobrązowej tuniki zsunął się, odsłaniając twarde, owłosione ramię z tatuażem przedstawiającym lamparta. Miał mocno opaloną, oliwkową skórę i niewiele różnił się od rozsianych po faktoriach i plantacjach, pracujących na chwałę kościoła rdzennych Tuaclo. Jako pół Tuaclo i przedstawiciel czwartego pokolenia „selektorów” był świetnie przystosowany do wysokiej temperatury i słabej grawitacji, która wyciągała kolejne generacje coraz wyżej ku chmurom, wyróżniając je niczym flora wysokie na tysiące metrów tropikalne drzewa.
Jego towarzysz, chrześcijański ksiądz, szeroki w barkach i łysy, o delikatnej mlecznobiałej skórze, „zwykły człowiek”, w kościelnej hierarchii piastował wyższy urząd niż Hunshar, ale stał niżej w ewolucji i prezentował się przy dumnym eremicie mizernie. Klasyczny czarny strój przepasany czerwoną wstęgą zdobił jego ciało. Zmrużył oczy i skierował je w stronę wybrzeża skąpanego blaskiem zachodzącego słońca.
- W seminarium nienawidziłem słuchać o Ziemianach – kontynuował Hunshar. – O naszych przodkach. Wiesz czemu?
- Nie lubisz historii? – zapytał ksiądz niskim, bzyczącym głosem i z troską wpoił wzrok w skupioną twarz misjonarza.
- Kocham – odparł Hunshar i powoli udał się w stronę poduszkowca stojącego przy wejściu do skromnej, otoczonej dżunglą kaplicy. – Po prostu nie rozumiem ludzi. Zamiłowania do władzy. Łatwości do zlecania mordów. Rozwijamy się, a ciągle potrzebujemy zabójców. – Chwycił za ramię rozmówcę i szli przez chwilę pod rękę w ciszy, podziwiając przyrodę nieznającą jeszcze „smaku” buldożerów, radioaktywności, ulepszeń genetycznych i kwaśnych deszczów.
- Hunshar!
            Księdza przeraziła sama myśl o tym, że misjonarz się może wycofać. Użył całej mocy, by wygenerować odpowiednio hardy głos. Choć po części tak hardy, jak osoba, do której był kierowany. Nie pozwolił towarzyszowi wsiąść do wehikułu. Jeszcze raz spojrzał w szmaragdowe oczy otoczone palisadami grubych rzęs, a dalej gęstymi rafami czarnych brwi, zawiniętymi przy skroniach jak haki. Po raz kolejny popatrzył na prosty twardy nos i kształtne różowe usta, wyróżniające się na tle mężnej ciemno-oliwkowej twarzy tak bardzo, że nawet on: duchowny, przełożony, mężczyzna, miał ochotę je całować i dotykać. Opamiętał się.
- Episkopat wybierze na księdza misyjnego ciebie. Chrześcijanie ufają nam; ufają tobie. Dostaniesz się na statek. Tylko ty możesz ich powstrzymać. Tylko ty wiesz, czym naprawdę jest Sfrokształt; rozumiesz sprawę. Zrobisz to, Hunshar! Zaklinam cię!
- Zrobię to, mistrzu Ovidi…

***

            Wyobraź sobie, że jesteś po drugiej stronie globu, w jego północnej części, między trzydziestym a pięćdziesiątym równoleżnikiem. Rozciąga się tu Glove – kontynent nazwany tak przez twoich przodków, bo widziany z kosmosu przypomina jednopalczastą rękawicę. Na półwyspie w kształcie kciuka, będącym jednocześnie najdalej wysuniętym na północny zachód lądem, znajduje się stolica Pegasi 2: Skyes. Nowoczesne miasto-państwo ciągnące się dziesiątki kilometrów całą szerokością palucha. Kiedyś mieszkańcy Euferium złośliwie przezwą je miastem tymczasowym, muzeum teraźniejszości.
            Cofasz się o sto dziesięć lat wstecz i patrzysz. Pierwsze zabudowania powstają na wzgórzach przy zatoce Quantum Gates. Rozpoczyna się epoka Pegasi. Stosunkowo płaski półwysep jest łatwy do zagospodarowania. Porośnięty lasami sekwoi w centrum i otoczony łańcuchem trawiastych wzgórz przy wybrzeżach, o które rozbijają się zimne pływy oceanu. Wśród roślinności dominują kolory niebieski i seledynowy, i właśnie one już niedługo staną się narodowymi barwami Skyes.
            Sama metropolia z biegiem czasu rozrasta się wszerz, nie wzwyż – na przekór sekwojom, wyciąganym przez niedużą siłę ciążenia ku niebu. Niskie zabudowania rozlewają się coraz dalej na południowy zachód, opinając północną część Glove jak płachta. W miarę wydobycia ród żelaza, wycinki lasów, selekcjonowania coraz skuteczniejszych nadprzewodników, pierwsze budynki rozbiera się, a na ich miejsce buduje nowe, lepsze, tańsze i bardziej ergonomiczne. Gdy odsłużą swoje, znów się je rozbierze i zastąpi kolejnymi. I tak co kilkadziesiąt lat. Nie będzie zabytków, nie będzie reliktów przeszłości, dawnych kultur, cudów świata.
            Wyjątek będą stanowiły szkielety thieli i kościoły Marionistów – nowych chrześcijan.

- „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana” – oznajmił pracujący nad płynną rzeźbą mężczyzna.
            Will oderwał wzrok od pomnika przedstawiającego sylwetkę pierwszego gubernatora Skyes.
- Co?
- Tak nazwę moje hydrodzieło – wyjaśnił artysta, nie przerywając pracy. - „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana”. Będzie to nawiązanie do Juliusza Cezara wpatrzonego w pomnik Aleksandra w Hiszpanii. Ten starożytny wódz takoż stał u progu epokowych dokonań, jak ty, Williamie.
            Kapitan Will Cyrus zerknął w Monocle i roześmiał się, choć radość była tylko powierzchowna. W głębi ciągle był posępnym i nad wiek doświadczonym przez życie człowiekiem; wyczytać dało się to z niebieskiej głębi smutnych oczu. Odwrócił się w stronę grupy spiskowców i zażartował:
- Przynajmniej tyle ze mnie zostanie.
- Williamie, synu Jamesa – przemówił najstarszy z obecnych, senator Zenden, siwy, nieogolony selektor odziany w niebieski płaszcz zimowy. - Spójrz w gwiazdy, wybierz dla nich przyszłość, daj im lepszy los. Potwierdzono nam, że Euferium wysyła swojego agenta.
            Powiew mroźnego wiatru przerwał na chwilę rozmowę i spotęgował elektryczną pół-ciszę, w której monotonnym tłem było buczenie stateczników, szarpanych impulsami prądu. Z oczu Willa biły pioruny pytających spojrzeń. Potomek pierwszego dowódcy wojsk Glove był znany nie tylko z odwagi i siły, ale i ambicji. Przez notabli planujących przewrót, mimo młodego wieku, wskazywany na nowego króla Pegasi. A on, co? Zgłosił się do misji niemal samobójczej. Zawsze wszystkich zadziwiał, zawsze był pewien sukcesu, nie potrzebował niczyjej pomocy. Dotychczas.
- Kogo?
- Mieliśmy na wszelki wypadek nie wiedzieć, ale... wiemy... Hunshara.
- Lamparta? - Hipnotyczne oczy Willa zaświeciły jak brylanty. Rozpogodził się. - Lampart z Euferium... To zaszczyt... Nareszcie go poznam.
- Williamie – kontynuował Zenden, wyciągając zmarznięte dłonie z kieszeni płaszcza i kierując je w stronę rozmówcy. – On sobie z tym poradzi, odwali za nas brudną robotę. Nie rób tego. Wyślemy Sabrukha Khana albo majora Burrowa...
            Will też był selektorem. Wyciągniętym przez naturę ku górze i rozciągniętym przez geny wszerz. Wyglądał jak ludzki kwadrat ubrany w seledynowo-niebieski, galowy mundur i czapkę uszytą z delikatnego futra birbikielek. Potrafił wybiórczo czytać w myślach ludzi i maszyn.
- Opamiętaj się, Williamie. – Wyprzedził senatora dosłownie o ułamek sekundy, a jego głos brzmiał skrzekliwie, jak gaworzenie mówiących ptaków z równikowego kontynentu.
- Opamiętaj się, Willi... – powtórzył Zenden, ale zdanie dokończył mamrocząc, jak czajnik kończący gwizdać.
            Senator cofnął się o dwa kroki i wrócił do szeregu prominentów: wolnomularzy tworzących podziemną Kapitułę Sferokształtu. Kontr-myślicieli i przeciwników kościoła chrześcijańskiego. Oficjalnie jego działaczy i obrońców. Weteranów wojny z Izolatami. Konkwistadorów równikowego kontynentu, baronów Zielonej Planety.
- Zrobię to – dodał Will, odwracając się na powrót w stronę masywnego posągu. – Euferium może wysłać stu Hunsharów, ale to ja zadam cios. To my damy nowy początek, przejmiemy władzę. To ja pokonam Dr. Livingstone'a... Ja…

***

            Wyobraź sobie, że jesteś młodą Tuaclo. Mierzysz jedenaście stóp wzrostu, a oliwkowy kolor twej skóry to barwnik asymilacyjny życia w Euferium. Po drzewach wspinasz się jak małpa, po równinach biegasz jak lampart; proces fotosyntezy zachodzący w twoim ciele odciąża matkę naturę, zatrudnioną na dwie zmiany w fabryce tlenu. Twym domem są lasy słoneczne o powierzchni pięciu milionów mil kwadratowych. Osiągasz wiek przemiany...
            Od kilku dni wraz ze swym Meni-Tuaclo, wybrankiem, z którym pragniesz przejść rytuał długiej fali, płyniesz Rzeką Życia na wschód, w stronę oceanu. Początkowo przebijasz się przez ciemne, leśne kaniony, oświetlane tylko jasnoniebieskimi łunami ptaków słońca, gdzieś w sercu dżungli. Mijasz cmentarzyska thieli-gigantów na czterdziestym drugim południku, a seledynowa woda zaczyna złowieszczo drżeć. Gdy docierasz do jeziora Sibri, rzeka płynie w drugą stronę, od czasu do czasu przepuszczając łoskotliwe małe fale, na których uczyłaś się „tańca”, będąc jeszcze dzieckiem. Przed tobą dzień pieszej wędrówki...
            W końcu docierasz do rzadkiego lasu delty, gdzie kończy się ląd a dżungla, niczym legion wielkich lemingów, maszeruje wprost do oceanu. Wspinasz się na drzewo tuż przy głównym nurcie rzeki, wciągając ze sobą wyprofilowaną łódź i zajmując jak najlepsze miejsca na wysokości ponad dwustu stóp. Łapiesz Tuaclo-Wybranka za rękę i spoglądasz na odległy punkt zielonej tafli, gdzie okrążający ziemię pływ łamie się o podwodne góry. Pienisty przybój raz za razem rozbija się o fundamenty lasu, gdzieś w otchłani pod tobą, a z twarzy Meni-Tuaclo odczytujesz pierwsze oznaki podekscytowania. Odwzajemnia słodki wzrok, nie widząc krzty wątpliwości, niepewności lub strachu. On, tak jak ty, świetnie zna drogę gwiazd - wie, że ta noc będzie nocą dwóch księżyców...

- Mogłabym tego słuchać godzinami, ojcze Hunshar – klaszcząc, oznajmiła młoda dama. Uniosła przy tym pięty, a skromna, odśrodkowa grawitacja w module konferencyjnym Dr. Livingstone'a niemal pozwoliła jej oderwać stopy od podłogi. W białym pomieszczeniu największy kontrast stanowili ludzie – różnokolorowi nie tylko z powodu ubrań, ale i przynależności rasowej.
            Wianek kobiet formował się wokół misjonarza już od początku bankietu i w miarę jego trwania zamknął się szczelnie; przybrał postać zwartego, ciekawskiego kręgu. Zgrabna blondynka z lekko wystającymi siekaczami i dziurkami w policzkach chwyciła za ramię koleżankę i uginając nogi, rzekła:
- Bądź mym Meni-Tuaclo w tę gwieździstą noc. Moim oliwkowym kochankiem.
            Dziewczęta roześmiały się.
- Ojcze Hunshar – zapytała druga z prowodyrek. Zupełne przeciwieństwo pierwszej: pulchna niewysoka brunetka. – Mówi się... To znaczy słyszałam, yyy... ja tylko tak słyszałam. Że pana mama była Tuaclo?
- To prawda – potwierdził, a oczy słuchaczek rozbłysły niecną fascynacją.
Dla mieszkanek Skyes były to egzotyczne legendy, którymi w dzieciństwie zasypywali je starsi koledzy i rodzice. Podróżniczo-awanturnicze baśnie, które czytało się w wieku buntu, przeżywając w wyobraźni przygody dzielnych bohaterów z Euferium. Dla Hunshara był to po prostu fakt.
– Dostała się w niewolę – mówił dalej, a jego wzrok błądził gdzieś w oddali, wypełniony egzystencjalnym smutkiem.
Zdawało się jakby burza wdzięków i taniec feromonów nie robiły na nim żadnego wrażenia. Aura bezpieczeństwa, bólu i kontemplacji, która oplatała jego postawne ciało, otwierała damskie serca i łamała ich nieśmiałość.
- W odkrywkach Nowego Tenochtitlan – spokojnie kontynuował - do wydobycia hydroptinum. Ojciec wziął ją siłą, gdy któregoś dnia odurzył się wywarem z owocu piahri. Była tak młoda, nie wiedziała, co to Meni-Tuaclo, co to rozkosz przemiany. Jej wiek, jej geny... Połączyły się, a czynnik ludzki przeważył. Oto jestem.
            Szczerość duchownego zaskoczyła wesołą gromadkę, która zastygła w krępującej ciszy. Przerwał ją donośny, męski głos.
- Mówią, że geny zwyklaków nie łączą się z Tuaclo… tylko geny selektorów...
            Will Cyrus, mianowany pierwszym oficerem misji kolonizacyjnej, ukłonił się i wyciągnął rękę. Biały uniform błysnął medalami za odwagę na polu walki.

- Zawsze chciałem cię poznać, Hunshar. Mam kilka pytań. Pomówmy na osobności.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Sferokształt, Rozdział 4 - Śródrozdział

         Sferokształ to bardzo nietypowy tekst, mocno eksperymentalny. Zanim zacząłem go pisać musiałem sformułować wiele pytań związanych zarówno z fabułą, jak i celem, który chciałem osiągnąć, jako autor. Pośród mętliku niewiadomych wybijało się jedno ważne pytanie: jak zaskoczyć czytelnika? Jak dokonać czegoś, czego dotychczas nie dokonałem? Jak sprawić, żebym mógł czerpać satysfakcję z pisania i czuć namiastkę satysfakcji lub chociaż zadziwienia u innych? Długo myślałem nad odpowiedzią i uświadomiłem sobie, że zaskoczyć kogokolwiek mogę dopiero wtedy, gdy zaskoczę samego siebie. Gdy pisząc, będę zerkał na zdziwione lico w witrynowym odbiciu pytające: serio? Przecież to absurd! No właśnie. Do dnia dzisiejszego absurdem było dla mnie przerwanie historii i w powstałym antrakcie zasypanie czytelnika lawiną przemyśleń. Przyznam, że zaskoczył mnie ten pomysł, dlatego go realizuję. Mam nadzieję, że Wy też jesteście zdziwieni i wspólnymi siłami przebrniemy przez ten rozdział, rozkoszując się zarówno jego formą jak i treścią. Zdaję sobie sprawę, że może Wam się to nie spodobać, jako klasyczny wybryk. Cóż, podejmuję ryzyko, zobaczymy, co z tego wyniknie.

            Dobra. Kilka słów na temat problemów z Kuenem i opisywaną historią. Generalnie główny bohater ma spory pakiet możliwości. Potrafi prawie wszystko, jest niemal idealny i reprezentuje istotę bytu, o jakiej nikt z nas nawet nie śnił. Z fabularnego punku widzenia jest trochę jak Mary Sue i nie zdziwiłbym się, gdyby takie zarzuty wobec niego się pojawiły. Ba, tak naprawdę to Mary Sue wypada przy nim jak szczerbata klozet babcia po przejściach. Wydawałoby się, że taki bohater to uniwersalne narzędzie w rękach autora, umożliwiające pokazanie praktycznie wszystkiego. A jednak to za mało żeby sprawnie opowiedzieć tę historię. Dlaczego?
            Zdradzę Wam sekret. Początkowo zakładałem, że każdy kolejny rozdział Sferokształtu będzie fragmentem przygód Kuena, dziejącym się pośród gwiazd, planet i wieloświatów; wymiarów, czasowych zagadek i tym podobnych wspaniałości. Ale także wśród zwykłych ludzi i innych dobrze znanych gatunków. Miała to być swego rodzaju kosmologiczna epopeja wypełniona filozofią i nauką, podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące bohatera pytania: jaki jest sens jego istnienia? Na czym polega osobliwa nostalgia? Czym lub kim jest Sferokształt? Skoro bohater z założenia może niemal wszystko, pisanie jego przygód miało być przede wszystkim frajdą i ucieczką w moją ulubioną gałąź literatury – science fiction. I frajdą rzeczywiście jest, ale…
Zadanie, które przed sobą postawiłem, okazało się dosyć trudne. Przerosło mnie, choć nie z powodu tematyki fantastycznej i artystycznego stylu, jakie wybrałem, ale z racji wybrednych gustów czytelników, lubiących z jednej strony różnorodność i oryginalność, a z drugiej „ludzkość”, klasyczność tekstów. I pewnie projekt utkwiłby w martwym punkcie albo wylądował w śmietniku, wyparty przez coś bardziej lekkostrawnego, gdyby nie fakt, że odkryłem pewną niezwykłość. W sumie to nie tyle odkryłem, co po prostu pojąłem. Zrozumiałem, że pisanie to nie tylko wymyślanie linearnych historii, dziejących się w ciekawych uniwersach, rozgrywanych przy udziale wyjątkowych bohaterów. Pisanie to inna rzeczywistość, to ukryte, zakrzywione wymiary pośród widocznej codzienności. Tunele, które są w stanie zaprowadzić pisarza do krainy czarów, jeśli tylko pozwoli się tam zabrać. Zrozumiałem, że istnieje boska cząstka, która towarzyszy nam, autorom, na co dzień. Bo pisanie jest jak ciągłe szukanie odpowiedzi i rozwiązań. Sprowadzanie tego, co siedzi nam głowach, do jak najbardziej przystępnej formy ekspresji. Szukanie literackiego bozonu Higgsa unifikującego nasze wcześniejsze konsensusy z tym, co dopiero czeka na odkrycie.
            Porównanie z nauką (fizyką) nie jest przypadkowe. No, bo powiedzcie, dzięki czemu najmądrzejsze głowy w dziejach formułowały swoje przełomowe tezy, odkrycia, wynalazki? Poprzez ciężką pracę? Jak najbardziej. Poprzez upór w dążeniu do celu? Oczywiście. Ale przede wszystkim przez wyzbycie się strachu przed łamaniem zasad. Zburzeniem barier ograniczających ich umysły, niepozwalających wznieść się na wyższy poziom. W jaki sposób przygody Kuena mają kogokolwiek zaskoczyć, skoro sam jestem dla siebie literacką przyzwoitką? W ogóle, jak mamy kiedyś wymyślić coś ciekawego, nowego, skoro od dziecka podsuwa się nam gotowe schematy. Słuchamy tylko, co i jak mamy robić. Co nam wolno, a czego nie wolno; jak mamy żyć. W szkole, na uczelniach, wpajają nam jakąś prawdę, z którą wypada się zgodzić, a której nie wypada krytykować. Później okazuje się, że to prawda, do której oni sami doszli, łamiąc większość ustalonych niegdyś reguł. Ale gdy się wychylamy, gdy przedstawiamy odmienny punkt widzenia, traktują nas jak buntowników i zarozumialców. Jako pisarze, na dyskusyjnym forum życia, w ukrytych bohemach czy innych skupiskach, słyszymy te same rady, uwagi i ściemy: Jak powinno się pisać? Co nam wolno, a czego nie wolno? Jakich błędów mamy się wystrzegać, jakiej formy wypada używać? Jak mamy się zachowywać w stosunku do innych? Przynależność do strachliwego systemu, który boi się własnej kruchości i drży w obliczu jednostek „innych”, mogących przypadkiem zburzyć ustaloną harmonię, sprawia, że w głowie rośnie nam gruby, wełnisty kokon. Filtr, tamujący przepływ neuronów, pomysłów, decyzji i inicjatyw. Gdy w końcu zbieramy się na odwagę, oświadczamy wszem i wobec, że mamy zamiar pobić rekord świata – wszyscy wybuchają śmiechem i mówią, że jesteśmy głupi. Że to jakiś absurd. Pieprzyć to.
            Możecie śmiało i mnie nazwać głupkiem, a ten rozdział absurdem. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Po prostu nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę pokorny, a dziwność tego opowiadania ma dorównać niezwykłościom, które otaczają Kuena w jego świecie. To jest właśnie prawdziwy Sferokształt, tu i teraz. Mydlana bańka latająca w próżni to zwykły kamuflaż...

            No dobra, skoro już raz zboczyłem z drogi ku doskonałości (oho, czyżbym zaczął zachowywać się jak mój bohater?) wykorzystam ten czas do poruszenia jeszcze jednej ciekawej kwestii związanej ze Sferokształtem. Czy wiecie, że ten tekst jest riserczem? Oczywiście, pewnie powiecie, że każdy tekst jest riserczem, bo przecież życie to risercz, bo przy pisaniu czegokolwiek musimy powziąć pewne przygotowania i nauki. Musimy zdobywać wiedzę, sprawdzać, czy to, co już wiemy jest na pewno właściwe. Ale Sferokształ jest też innym rodzajem riserczu. To risercz samego siebie. Mnie - pisarskiego aspiranta o imieniu Andrzej, który chadza ulicami Wrocławia. Za pomocą tego tekstu zaglądam do swojego wnętrza i sprawdzam, co tam właściwie siedzi. Czym dysponuję? Na ile sobie mogę pozwolić? Czasem pisanie przygód Kuena przypomina ten osobliwy moment koncertu rockowego, gdy grany kawałek dawno się skończył, a gitarzyści dalej wymiatają na sprzęcie. Kończy się znana droga, a zaczyna teren zupełnie nieznany, gdzie trzeba improwizować. I nie wiem, dokąd mnie te naparzające w struny (klawiaturę) paluchy poniosą. Właśnie wtedy, dopiero wtedy człowiek jest w stanie odkryć, na co go stać. Tylko w takich momentach może doznać olśnienia i przeskoczyć na wyższą orbitę jak elektron wykonujący kwantowe przejście. Bum, w obu przypadkach wyzwalana jest porcja energii, która kształtuje nasz świat. Zacytuję znajomego mistrza sztuk walk: „Podczas treningu jest moment, gdy osiągasz granicę wytrzymałości. Czujesz, że to koniec i więcej już nie dasz rady. I właśnie wtedy rozpoczyna się właściwy trening. Trening prawdziwego mistrza.” I powiem Wam, że ja to czuję, wiem, którędy prowadzi droga do mistrzostwa. Ale czy nią pójdę? Czy dam radę się na niej utrzymać dostatecznie długo? To naprawdę bardzo, ale to bardzo trudne zadanie. Trzymam za siebie kciuki. A także za Was, bo wiem, że macie podobne marzenia, co ja. Trzymam też kciuki za Kuena, żeby uwolnił spętany perfekcją umysł, zriserczował podwymiar i odnalazł samego siebie…

***

            Ok, teraz trzy akapity luźniejszej narracji żeby chwycić klimat, a potem wracam na właściwy tor. Na czym skończyłem? Aha, tak, więc Kuen, po apokalipsie na Pulsarii, mknąc drogą Sferokształtu, trafił na prymitywny statek kolonizacyjny wysłany przez rasę humanoidów z planety Ziemia. Mam nadzieję, że nie przyzwyczajacie się zbyt łatwo do bohaterów, bo do naszej osobliwej szóstki z poprzedniego rozdziału już nie wrócimy. To znaczy wrócimy, ale już nie do nich samych, bo w świecie Kuena ci ludzie to ulotny mikrokosmos na poziomie molekularnym. No, ale wrócimy może jeszcze do ich przemyśleń i idei.
Tak czy inaczej, główny bohater zakodował życiowe współrzędne pasażerów Dr. Livingstone’a, a także czas i miejsce wydarzenia. Wrócił następnie do przestrzeni bytowej i rozdał symulacje istnień Nowym Braciom, aby sprawdzili, czy w dziejach owych ludzi i ich potomków, nie ma wskazówek, szczegółów mogących mieć wpływ na jego dochodzenie.
            Bardzo zależało mu na rozmowie ze Sferokształtem. Wszelkimi możliwymi sposobami starał się Go odnaleźć i podzielić się z Nim dotychczasowymi spostrzeżeniami. Poszukać rad i wskazówek, co do dalszej podróży. Przebierał sensory, miotał się po sieci współlokacji, by namierzyć choćby mały impuls Jego mocy. Mocy, która przecież wielokrotnie odnajdywała go, gdy należało wejść na doskonałą drogę porozumienia. Tym razem nic się nie działo. Czuł, jakby śródwymiar wypełniała dziwna cisza przed burzą, coś było nie tak...

***

            Kuen odpłynął w objęcia nostalgii. Znów spacerował brzegiem falującego morza traw, obserwując niespokojne niebo. Gdzieś w oddali słyszał szum oceanu, przerywany rytmicznym skrzypieniem zabytkowego wiatraka. Ominął zabudowania i skierował się na północ, ku krańcom srebrzystych plaż, gdzie kamieniste wcięcie dzieliło zatokę na pół, niczym narośl. Tam, u stóp stromego wzgórza, na niewielkim cyplu piknikowali malarze. Jedni w skupieniu chwytali pejzaż i za pomocą subiektywnych odczuć starali się utrwalić go na płótnach. Inni, znudzeni pracą, rozkoszowali się winem i towarzystwem kobiet, które wylegiwały się na pobliskiej łące pośród pstrokatych koców i słonecznych parasoli w pastelowych barwach.
            Kuen podszedł do pierwszego z brzegu płótna i spojrzał. Obraz w nienaturalnych, fioletowo-pomarańczowych kolorach odzwierciedlał rozciągający się wokół widok. I tak jak na obrazku malowanym przez naturę, tak i tu ujrzał wysłużone kutry, miotające się w próbach zerwania jasnoszarych cum. Mrowie hardych mężczyzn uwijało się, by zdążyć z rozładunkiem przed zmierzchem. Hałaśliwe grupy malców raz za razem nadbiegały znad wioski, bawiąc się w ludzi morza lub puszczając latawce. Ale jeden fragment obrazu był niewidoczny, jakby padł ofiarą nostalgicznej dziury. To było coś na plaży, między zabudowaniami a wodą. Kilku marynarzy dyskretnie kierowało tam zainteresowane spojrzenia, kilku kolejnych skrycie szeptało na uboczu. Było to coś istotnego, coś, na czym malarz skupił lwią część uwagi.
            Podszedł do innego płótna – to samo. Kolejne – to samo. Wszędzie znajoma plaża, znajome morze, kutry i niebo. Na każdym z nich niewidoczna plama, jakby błąd w czasoprzestrzeni.
            I nagle horyzont rozświetlił złowieszczy błysk, a Kuen niespodziewanie wrócił do przestrzeni bytowej.

            Wielokrotnie odpływał do wnętrza wizji i za każdym razem było tak samo. Interesujący go fragment płótna zakryty niewytłumaczalnością. A potem błysk, wiatr i doskonałość przestrzeni bytowej… Bez końca…

środa, 2 kwietnia 2014

Sferokształt, Rozdział 3 - Czwarty raport (Część 2/2)

- Non liquet.
- Chwileczkę – kapitan zerknął w Monocle – Aha, no dobrze, ale chyli się pani w stronę twierdzenia, że obiekt nie ma prawa być naturalny, czy dobrze zrozumiałem?
            Amy Flyn uniosła lewą brew i wpatrywała się przez moment w dowódcę, jakby to, co odpowie, miało stanowić o jej karierze.
- No przecież Pollack sam stwierdził, że to kwestia umowna. Jeśli za naturalne uznamy pojawianie się w kosmosie życia. Jego ewolucje, mutacje, migracje, etc., prowadzące do powstania inteligencji zdolnej do tworzenia, to jak najbardziej mamy do czynienia z tworem natury.
- John.
- Nieprawda – podjął Pollack, wstał i podszedł do wizualizacji obiektu. – Owszem, idealnie kulista budowa, zewnętrzny, plazmowy obłok, nieznane promieniowanie i ta podprogowa trójkolorowość wskazują na sztuczny twór, ale… rozmiary! Ale spójrzcie na rozmiary!
            Gubernator uniósł złamaną rękę, owiniętą regeneracyjnym biożelem.
- Nie nudź, dzieciak - warknął. – Dopiero co, kurwa, udowadniałeś, że to nie jest wytwór cywilizacji. Powiedz coś nowego. Jak dla mnie, wywód laski był przekonujący.
- Nie, panie Duncan. Mówiłem, że to nie jest wytwór cywilizacji technologicznej, w rozumieniu ziemskim.
            A jakim? – pomyślał ojciec Shahrari.
- A jakim, kurwa?! – wystrzelił gubernator.
            Młodzieniec schował się na chwilę w Monocle, po czym wrócił i zwizualizował znalezione informacje:
- Proszę spojrzeć na dane…
…Przez sto dwadzieścia pięć lat dotychczasowego lotu Dr Livingstone obserwował kosmos. Prowadził badania, a jego moc obliczeniowa przewyższa wszystkie ziemskie instytuty badawcze. Zasięg teleskopów jest większy od jakiegokolwiek, którym dysponowali astronomowie.
- No i?
- No i proszę sobie wyobrazić…
…Jakiej mocy potrzebowalibyśmy, aby stworzyć coś tak dużego? Biorąc pod uwagę nasze zasoby, czas i cel, któremu miałoby to służyć. No i… właśnie... Urządzenia zarejestrowały prędkość. - Wyrzeźbił w Monocle prezentację przedstawiającą poruszanie się najszybszych ziemskich tworów względem omawianego obiektu. - Leciał z prędkością sześciuset milionów mil na godzinę! To prawie prędkość światła i ponad pięciokrotna prędkość Dr. Livingstone’a. A nasz statek, zwróćcie uwagę, wygląda przy nim jak mrówka przy słoniu. Czy zdajecie sobie państwo sprawę, jakiej energii należałoby użyć, aby stworzyć i wprawić w ruch coś takiego? Energii tysiąca słońc! Gwiazdy neutronowej. Dla porównania – na prezentacji pojawiła się kula do gry w kręgle, której to gry John Pollack był wielkim miłośnikiem - wyobraźcie sobie, że aby rozpędzić tę małą kulę do prędkości bliskiej prędkości światła, musielibyśmy zużyć całą energię produkowaną przez Ziemię w ciągu tygodnia! - Na prezentacji pojawił się Dr Livingstone. - By rozpędzić nasz statek do prędkości stu dwudziestu sześciu milionów mil na godzinę, przez dwa lata wysysaliśmy energię prosto ze Słońca. Gdyby w Drodze Mlecznej istniała cywilizacja zdolna rozpędzić coś tak potężnego, już dawno byśmy o niej wiedzieli...
...Poza tym, jak zbudować obiekt bez użycia wytrzymałych stopów? Jak nadać mu kształt i utrwalić, jak napędzić? Nawet, jeśli jacyś obcy to potrafią, Dr Livingstone nie znalazł śladów ich istnienia w promieniu tysięcy lat świetlnych. To nie ma sensu.
Ciszę przerwał ojciec Michellis.
- Przepraszam.
- Ojcze Shahrari. – Kapitan natychmiast przekazał pałeczkę duchownemu.
- Tak… Nie jestem naukowcem… ale w tym obłoku jest... jest coś jeszcze…
            …Coś, co od początku… nie daje mi spokoju. Przecież, na miłość bożą... on jest tak piękny. Widzieliście państwo kiedyś… coś tak pięknego? Tak przykuwającego… wzrok? Tak łagodnego, jak – zamyślił się w poszukiwaniu odpowiednich słów - jak matczyne objęcia? Coś, co wywołałoby w… w was radość i błogostan jak… jak modlitwa.
- Au… au… aut… au – wystrzelił Albert Craiis, a jego głos brzmiał jak kpina.
            Amy Flyn podeszła do pisarza i za pomocą gazy wytarła mu twarz, na której zebrała się już pokaźna, pienista plama. Z nosa zaś wystawał niesmaczny bąbel.
- Tu się zgodzę z klechą – oparł Duncan i zawadiacko się uśmiechnął, odprowadzając wzrokiem kobietę. – Jest ładniejszy nawet od pani doktor. Chociaż z nim bym do łóżka nie poszedł.
            Major Flyn obrzuciła gubernatora wściekłym spojrzeniem.
- U niego masz pan większe szanse.
            Duncan skwitował ripostę infantylnym rechotem i zerknął na Alberta Craiisa, który lojalnie, choć nieświadomie, poparł go idiotycznym wyrazem twarzy.
- Skupmy się – poprosił kapitan. – Ojciec Shahrari poruszył bardzo ciekawy temat. Ja też to zauważyłem. John, co pan o tym myśli?
- Nie zwróciłem uwagi – z podnieceniem odparł inżynier. – Ale proszę rozwinąć myśl, ojcze. Do czego pan pije?
- No… ja, jako duchowny, zwykle na… na sprawy materialne spoglądam… z obojętnością. Nauczyło mnie to… dostrzegać piękno, nawet… nawet to ukryte. Ale proszę pomyśleć. Wytwory naszej… cywilizacji. Lokomotywy, samochody... odrzutowce. Statki kosmiczne. Okręty. One nie są…
- Piękne? – dokończył John Polack, nie wychodząc ze stanu głębokiego podniecenia.
- Jasne, że są piękne – sprostowała Amy Flyn, a na jej zimnej twarzy zagościł płomień zainteresowania - ale w innym, majestatycznym sensie.
- Ooo... - zająknął ksiądz, salutując w stronę kobiety. - Otóż to...
- Chyba wiem, o co księdzu chodzi – dopowiedział inżynier i wyprężył się jak prymus recytujący wypracowanie. - Racja, ale to nawet potwierdza moją tezę...
- Wyjaśnij, John.
- Cywilizacje technologiczne...
            ...Choć biorąc pod uwagę paradoks Fermiego, debatujemy czysto hipotetycznie, zdobywają energię na zasadzie zawłaszczenia. Ziemi, dóbr, planet, gwiazd. Są drapieżnikami. Oddziałują na otaczające ich gatunki antagonistycznie. Każda technologiczna cywilizacja to niewątpliwie drapieżcy, stojący na najwyższym szczeblu drabiny pokarmowej. Nasze dzieła, szczególnie te, które gdzieś wysyłamy, którymi chcemy się pochwalić, o których wiemy, że będą oceniane lub poddawane analizie, są tworzone na nasz drapieżczy wzór. Nawet, jeśli celowo działamy odwrotnie, piszemy list pokojowy, stawiamy pomnik antywojenny, chcemy do siebie kogoś zachęcić, to i tak podprogowo umieszczamy tam informację o naszej sile. Spójrzcie…
            (Na wizualizacji znów pojawiła się majestatyczna, przypominająca drapieżcę sylwetka Dr. Livingstone’a).
            …Największe dzieło naszej cywilizacji, wysłane do nieznanego układu, w pokojowej misji założenia kolonii.
- Cantus cycneus.
- Cholerka, Amy, skończ z tą łaciną i mów, o co ci chodzi?
- Chcesz powiedzieć, że obiekt jest zbyt piękny, żeby być tworem cywilizacji? - zauważyła doktor Flyn. - Nie możemy tak generalizować, John. To pseudonaukowe podejście. Nie mam nic do filozofii i przyznaję, że obiekt faktycznie jest zachwycająco piękny, ale wolę opierać się na rozsądku i potwierdzonych danych...
- Co zachwyca cię najbardziej na świecie? – szybko spytał ją Pollack.
            Amy utkwiła wzrok w zielonych oczach młodszego kolegi, jakby zgłębiając tajniki pytania.
- Pff… bo ja wiem… Widok narodzin gwiazdy?
- Typowo babska gadka – wykpił ją krewki dyplomata.
- A pana, gubernatorze? – Pollack wykorzystał jego uwagę.
            Duncan spojrzał na młodzieńca w taki sposób, jakby zadane pytanie było ostatnią rzeczą, której się spodziewał.
- Widok czarnych, jędrnych cycków ze sztywno sterczącymi sutkami – odparł, a pigment na twarzy doktor Flyn stał się mniej intensywny.
- Yhy – podłapał John i odwrócił się w stronę ojca Michellisa. – A księdza co najbardziej zachwyca?
- Mnie? – Trójkątna twarz duchownego rozpłynęła się w błogiej kontemplacji. - No, może wyda się to naiwne, ale… widok na… nakarmionych, szczęśliwych dzieci.
- Otóż to! – triumfalnie ryknął młody inżynier. – Każdy z was wymienił naturalne piękno. Nieważne, jakimi słowami to wyraziliście…

***
Dzień trzeci.

- Pięćdziesiąt cztery lata temu życie na Ziemi przestało istnieć – powiedział kapitan, ale niektórzy od dawna wiedzieli, że stało się coś epokowego, strasznego. Coś, co sprawiało, że kapitan Jim Cyrus, dusza towarzystwa, gaduła, żeglarz i miłośnik życia pełną piersią, zamienił się w posępnego biurokratę i od dwóch dni pełnił funkcję podrzędnego konferansjera. Nikt tego głośno nie powiedział. Dziwne, niewyjaśnione obawy nabrzmiewały w głowach jak rosnące drożdże. Na trzecim zebraniu nikt nie odezwał się słowem, nawet Duncan; pozwolili, by kapitan podzielił się z nimi trzecim raportem. - Opublikowałem warunkowy raport w Monocle. Nie wiem, dlaczego powędrował na moje ręce. Nie wiem, co zyskałbym, zachowując go dla siebie. Zresztą... Niech każdy się z tym teraz szczegółowo, w spokoju zapozna. Powiem kilka słów:
            Dr Livingstone, korespondujący z planetą matką, ostatni sygnał otrzymał dwadzieścia dziewięć lat temu. Wraz z nim dotarły wiązki zwrotne z teleskopów. Planetoida o symbolu 15820 i średnicy stu czterech mil, wytrącona z pasa Kuipera, wdarła się do wnętrza układu słonecznego. Jej nowa, niegroźna orbita, po kolejnej kolizji w pasie planetoid, załamała się i zmieniła w orbitę kolizyjną z Ziemią. Uderzyła w Atlantyk, kilkaset mil na północ od Azorów z prędkością dwudziestu sześciu tysięcy mil na godzinę. Uderzenie było tak silne, że Ziemia i Księżyc zmieniły orbity i nachylenie względem ekliptyki. Planeta będzie gotowa do zamieszkania za kilkadziesiąt tysięcy lat. Przykro mi...
            (Michellis Shahrari zaczął szlochać. Bob Duncan energicznie chwycił za kieszenie, jakby szukał komunikatora, za pomocą którego mógłby powiadomić rodzinę i kontrahentów. Z kolei Albert Craiis... Nie, nie, Albert Craiis w dalszym ciągu idiotycznie szczerzył zęby, pohukując od czasu do czasu jak małpa).
            ...Zgodnie z wytycznymi, Dr Livingstone przejął pełnię władzy nad misją i pasażerami. Na orbicie okołosłonecznej 51 Pegasi od statku odłączymy moduł kolonizacyjny, którego dowódcą, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, będę ja. Funkcję tę zachowam do założenia i zabezpieczenia pierwszej kolonii na planecie Pegasi 2. Tam władzę cywilną przejmie Gubernator Duncan i Organizacja Narodów Zjednoczonych. Zarządzam dwudziestoczterogodzinną przerwę, aby każde z was zdążyło się z tą informacją oswoić i pogodzić. To wszystko, dziękuję...

***
Dzień czwarty.

- ...i dlatego powinien się ksiądz wypowiedzieć szerzej – zachęcił kapitan. - Tu nie chodzi o wiarę, o reprezentowanie kościoła. Nawet nie o to, że ojciec potrafił postawić się kościelnym hierarchom. Tu chodzi o fakt, że jest ojciec wybitnym teologiem, religioznawcą...
- Jakiego kościoła? – zapytał Shahrari, próbując przewalczyć łkanie. - Jakich hie... hierarchów? Wszystko przepadło... Co mogę rzec... skoro nie... nie ma już miejsca, które... nasza wiara uważała za... za wybrane. Jestem nikim...
- Skoro Dr Livingstone ojca wskrzesił – pocieszył John Polack – to znaczy, że nikogo lepszego nie ma.
- Ten obiekt to nie „vis maior” – chłodno podkreśliła Amy, a pan Pollack, zdawało się, że nieświadomie przytaknął. – Ale i ja chętnie posłucham opinii rzymskokatolickiego księdza.
ojciec Shahrari wstał, a zrobił to tak nerwowo, że niemal odbił się od podłogi i pokonał nikłą grawitację. Wciąż wyglądał, jakby płakał, łatwo się było domyśleć, w jakim jest stanie emocjonalnym. Nie podszedł do wizualizatora, tylko skruszył się w swojej małej, białej przestrzeni i rzekł:
- Wielu... zaprawdę wielu, w obliczu takich... nieszczęść, widząc coś takiego, taki obiekt... istotę czy... twór, którym to coś jest, uwierzyłoby i zapewniało, że to... to znak od Boga. Że to i sam... Pan Bóg wybrał się na... przechadzkę po włościach... by pocieszać nieszczęśliwe dziatki. Owieczki bez – zamilkł na dłuższą chwilę – bez zagrody. Lud bez ziemi...
            ...Ale ja pytam: czym lub kim jest Bóg? Jak... jak, powiedzcie, go zdefiniować? Czy to istota podobna do... nas? Nad-istota? Czy... czy może to czysta energia – wertował przez chwilę szuflady pamięci - energia, która wypełnia... wszechświat i włada nim? Czy Bóg może... się materializować? Czy nie może? Mijają dekady, wieki... milenia... A my? My wciąż zadajemy złe pytania. Czekamy... czekamy na niewłaściwe odpowiedzi.
- Że o co chodzi? - Bob Duncan nie ukrywał, iż ciężko mu się skoncentrować na wywodach duchownego. - Że to nie jest czarodziejski obłoczek?
- Wiedzcie, że Bóg – kontynuował ksiądz – to coś... coś znacznie ważniejszego. To nadzieja... która dawała siłę matkom... wstawać co dzień do pracy, by... by wykarmić dzieci. To etyka, która czuwała... uczyła byśmy nie zjadali się nawzajem. To co... codzienna modlitwa, duchowy trening... prowadzący nas... prosto w objęcia... w ramiona szczęścia. Do naszego... prywatnego nieba. Jeżeli życie na Ziemi... umarło... a my lecimy, aby... aby założyć nową – przetarł oczy – nową Ziemię. Jeżeli ten... obiekt lub ta istota, którą... którą napotkaliśmy, sprawi... że nowy lud, na... na tej nowej Ziemi... My wszyscy... kiedyś... staniemy się lep... lepszymi ludźmi, to tak – zakreślił w powietrzu znak krzyża - to po stokroć tak, tak, tak, jest... Bogiem... Bo takiego Boga, o jakiego pytacie, nie... ma i nigdy nie... nie było.  Bóg nie istnieje...
            Dłuższą chwilę ciszy przerwał kapitan.
- Teraz już wiem, dlaczego Dr Livingstone wybudził właśnie ojca – podsumował. - Papież nigdy by czegoś takiego nie powiedział. „Bóg nie istnieje”? Hmm... Dziękuję za szczerość i odwagę, to godne podziwu...
- Cholercia! - krzyknął podniecony porucznik. - Mecharganizm odblokował czwarty raport. Akta Alberta Craiisa. Spójrzcie... Jest już w Monocle.

***

- ...no, ale dalej nie rozumiem, jak ten imbecyl ma nam pomóc? – zapytał Bob Duncan, co wywołało dodatkową falę radości na twarzy pisarza i natychmiastowy odzew projektanta statku.
- Zmiany, które zaszły w jego mózgu, sprawiły, że stał się mentalną rośliną – wyjaśnił John Pollack. - Ale wywołały też pojawienie się nieznanego zmysłu. Dr Livingstone twierdzi, że to pierwszy taki przypadek w historii ewolucji homo sapiens. I może mieć rację, bo to pierwszy raz w dziejach, gdy ludzki mózg został zamrożony na sto dwadzieścia pięć lat. Wyobrażacie sobie to? Powstają nowe zmysły, nowe sensory, nowe horyzonty. Obudzono nas, proszę państwa, w innej epoce. Zupełnie nowa nauka, nowe możliwości zawitają na Pegasi 2. Nie wiem, jak pan Craiis ma nam teraz pomóc; nie wiem, co może wnieść do dyskusji, ale jest on niewątpliwie przykładem nowego typu człowieka.
- Zajebiście...
            Na kamiennej twarzy kapitana pojawiło się zaskoczenie.
- Statek odblokował akta Boba Duncana...

***

- Spokojnie, panie gubernatorze... Bob... - drążył kapitan. - Skup się i przypomnij sobie... Jakie ostatnie słowa zapisałeś? O co chodzi?
- Kurwa, ja... - Na twarzy gubernatora pojawił się grymas bólu. Ale nie fizycznego. Ten rodzaj cierpienia nigdy nie uzewnętrzniał się na jego fizjonomii. Pojawił się tam grymas bólu emocjonalnego. - Ja nic z tego nie jarzę...
            …Marion, moja żona... Zresztą, chuj wie, skąd statek kosmiczny może takie rzeczy wiedzieć... Słuchaj, Jim, ona była bogobojna, rozumiesz? Nie znałem innych, tak mocno wierzących ludzi. Ja nie wierzę w boga, pierdolę. To ją kochałem najbardziej na świecie. Kurwa mać! Zawsze próbowała mnie zmienić... Gdy wygrałem wybory, wiedzieliśmy, że ona nie poleci. Jej ciało nie wytrzymałoby hibernacji. Nie mogła pogodzić się z losem. Ciężko zachorowała. Gdy było jasne, że cuda techniki jej nie wyleczą, popadłem w obłęd. Ostatnie, o co prosiła, to żeby w nowej kolonii zbudować kościół, ku jej pamięci. Byłem tak wściekły, że zacząłem bluzgać. Krzyknąłem: „jak spotkam boga, to mu powiem, jakim jest wrednym chujem”. Wybiegłem i poszedłem się naćpać. Gdy wytrzeźwiałem i wróciłem, nie żyła. Marion miała wtedy trzydzieści trzy lata i to były ostatnie słowa, które usłyszała z moich ust... Ostatnie słowa, które zapisałem na pieprzonej kartce i wsadziłem w medalion z jej zdjęciem...

- Sfe-ro-kształt – wydukał Albert Craiis.