Wyobraź
sobie Pegasi 2, twój nowy dom. Planetę, jakich w każdym wszechświecie są
miliardy: skalistą, posiadającą dwa księżyce, okrążającą ojczystą gwiazdę w
odległości średnio siedemdziesięciu ośmiu milionów mil.
Widzisz ją z kosmosu. Wygląda
jak zielona szklana kula o powłoce pociętej białymi i szarymi rysami chmur.
Woda stanowi dziewięćdziesiąt procent powierzchni, a ponad nią wystają zaledwie
dwa kontynenty. Każdy po przeciwnej stronie planety, jakby stwórca dokonał
dokładnych obliczeń, dbając o równowagę. Gdy księżyce znajdują się z tej samej
strony co słońce, dokładnie w jednej linii, słodki wszechocean wybrzusza się i
tworzy falę pływową o wysokości dwustu stóp, która przez dobę okrąża glob,
łamiąc się o podwodne łańcuchy skał u wybrzeży kontynentów. Nasycenie mineralne
wód, choć spore, jest na tyle niskie, że woda nadaje się do picia, a wysoka
średnia temperatura stanowi raj dla alg, barwiących nieduży glob na zielono.
Ty i reszta kolonizatorów z
miejsca nadajecie jej miano „Zielonej Planety”. Jest to dla was szok.
Ekscytujące novum, inspirujące artystów, napędzające zapał badaczy.
Dla Hunshara był to po prostu
fakt.
- Rozejrzyj się – poprosił i wykonał dłonią gest okalający
horyzont Nowego Tenochtitlan, największej osady równikowego kontynentu Euferium.
Rękaw
jasnobrązowej tuniki zsunął się, odsłaniając twarde, owłosione ramię z tatuażem
przedstawiającym lamparta. Miał mocno opaloną, oliwkową skórę i niewiele różnił
się od rozsianych po faktoriach i plantacjach, pracujących na chwałę kościoła
rdzennych Tuaclo. Jako pół Tuaclo i
przedstawiciel czwartego pokolenia „selektorów” był świetnie przystosowany do
wysokiej temperatury i słabej grawitacji, która wyciągała kolejne generacje
coraz wyżej ku chmurom, wyróżniając je niczym flora wysokie na tysiące metrów
tropikalne drzewa.
Jego towarzysz, chrześcijański
ksiądz, szeroki w barkach i łysy, o delikatnej mlecznobiałej skórze, „zwykły
człowiek”, w kościelnej hierarchii piastował wyższy urząd niż Hunshar, ale stał
niżej w ewolucji i prezentował się przy dumnym eremicie mizernie. Klasyczny
czarny strój przepasany czerwoną wstęgą zdobił jego ciało. Zmrużył oczy i
skierował je w stronę wybrzeża skąpanego blaskiem zachodzącego słońca.
- W seminarium nienawidziłem słuchać o Ziemianach –
kontynuował Hunshar. – O naszych przodkach. Wiesz czemu?
- Nie lubisz historii? – zapytał ksiądz niskim, bzyczącym
głosem i z troską wpoił wzrok w skupioną twarz misjonarza.
- Kocham – odparł Hunshar i powoli udał się w stronę
poduszkowca stojącego przy wejściu do skromnej, otoczonej dżunglą kaplicy. – Po
prostu nie rozumiem ludzi. Zamiłowania do władzy. Łatwości do zlecania mordów.
Rozwijamy się, a ciągle potrzebujemy zabójców. – Chwycił za ramię rozmówcę i
szli przez chwilę pod rękę w ciszy, podziwiając przyrodę nieznającą jeszcze
„smaku” buldożerów, radioaktywności, ulepszeń genetycznych i kwaśnych deszczów.
- Hunshar!
Księdza
przeraziła sama myśl o tym, że misjonarz się może wycofać. Użył całej mocy, by
wygenerować odpowiednio hardy głos. Choć po części tak hardy, jak osoba, do
której był kierowany. Nie pozwolił towarzyszowi wsiąść do wehikułu. Jeszcze raz
spojrzał w szmaragdowe oczy otoczone palisadami grubych rzęs, a dalej gęstymi
rafami czarnych brwi, zawiniętymi przy skroniach jak haki. Po raz kolejny
popatrzył na prosty twardy nos i kształtne różowe usta, wyróżniające się na tle
mężnej ciemno-oliwkowej twarzy tak bardzo, że nawet on: duchowny, przełożony,
mężczyzna, miał ochotę je całować i dotykać. Opamiętał się.
- Episkopat wybierze na księdza misyjnego ciebie.
Chrześcijanie ufają nam; ufają tobie. Dostaniesz się na statek. Tylko ty możesz
ich powstrzymać. Tylko ty wiesz, czym naprawdę jest Sfrokształt; rozumiesz
sprawę. Zrobisz to, Hunshar! Zaklinam cię!
- Zrobię to, mistrzu Ovidi…
***
Wyobraź
sobie, że jesteś po drugiej stronie globu, w jego północnej części, między
trzydziestym a pięćdziesiątym równoleżnikiem. Rozciąga się tu Glove – kontynent
nazwany tak przez twoich przodków, bo widziany z kosmosu przypomina
jednopalczastą rękawicę. Na półwyspie w kształcie kciuka, będącym jednocześnie
najdalej wysuniętym na północny zachód lądem, znajduje się stolica Pegasi 2:
Skyes. Nowoczesne miasto-państwo ciągnące się dziesiątki kilometrów całą
szerokością palucha. Kiedyś mieszkańcy Euferium złośliwie przezwą je miastem
tymczasowym, muzeum teraźniejszości.
Cofasz
się o sto dziesięć lat wstecz i patrzysz. Pierwsze zabudowania powstają na
wzgórzach przy zatoce Quantum Gates. Rozpoczyna się epoka Pegasi. Stosunkowo
płaski półwysep jest łatwy do zagospodarowania. Porośnięty lasami sekwoi w
centrum i otoczony łańcuchem trawiastych wzgórz przy wybrzeżach, o które
rozbijają się zimne pływy oceanu. Wśród roślinności dominują kolory niebieski i
seledynowy, i właśnie one już niedługo staną się narodowymi barwami Skyes.
Sama
metropolia z biegiem czasu rozrasta się wszerz, nie wzwyż – na przekór
sekwojom, wyciąganym przez niedużą siłę ciążenia ku niebu. Niskie zabudowania
rozlewają się coraz dalej na południowy zachód, opinając północną część Glove
jak płachta. W miarę wydobycia ród żelaza, wycinki lasów, selekcjonowania coraz
skuteczniejszych nadprzewodników, pierwsze budynki rozbiera się, a na ich
miejsce buduje nowe, lepsze, tańsze i bardziej ergonomiczne. Gdy odsłużą swoje,
znów się je rozbierze i zastąpi kolejnymi. I tak co kilkadziesiąt lat. Nie
będzie zabytków, nie będzie reliktów przeszłości, dawnych kultur, cudów świata.
Wyjątek
będą stanowiły szkielety thieli i kościoły Marionistów – nowych chrześcijan.
- „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana” –
oznajmił pracujący nad płynną rzeźbą mężczyzna.
Will oderwał
wzrok od pomnika przedstawiającego sylwetkę pierwszego gubernatora Skyes.
- Co?
- Tak nazwę moje hydrodzieło – wyjaśnił artysta, nie
przerywając pracy. - „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana”.
Będzie to nawiązanie do Juliusza Cezara wpatrzonego w pomnik Aleksandra w
Hiszpanii. Ten starożytny wódz takoż stał u progu epokowych dokonań, jak ty,
Williamie.
Kapitan Will
Cyrus zerknął w Monocle i roześmiał
się, choć radość była tylko powierzchowna. W głębi ciągle był posępnym i nad
wiek doświadczonym przez życie człowiekiem; wyczytać dało się to z niebieskiej
głębi smutnych oczu. Odwrócił się w stronę grupy spiskowców i zażartował:
- Przynajmniej tyle ze mnie zostanie.
- Williamie, synu Jamesa – przemówił najstarszy z obecnych,
senator Zenden, siwy, nieogolony selektor odziany w niebieski płaszcz zimowy. -
Spójrz w gwiazdy, wybierz dla nich przyszłość, daj im lepszy los. Potwierdzono
nam, że Euferium wysyła swojego agenta.
Powiew
mroźnego wiatru przerwał na chwilę rozmowę i spotęgował elektryczną pół-ciszę,
w której monotonnym tłem było buczenie stateczników, szarpanych impulsami
prądu. Z oczu Willa biły pioruny pytających spojrzeń. Potomek pierwszego
dowódcy wojsk Glove był znany nie
tylko z odwagi i siły, ale i ambicji. Przez notabli planujących przewrót, mimo
młodego wieku, wskazywany na nowego króla Pegasi.
A on, co? Zgłosił się do misji niemal samobójczej. Zawsze wszystkich zadziwiał,
zawsze był pewien sukcesu, nie potrzebował niczyjej pomocy. Dotychczas.
- Kogo?
- Mieliśmy na wszelki wypadek nie wiedzieć, ale... wiemy...
Hunshara.
- Lamparta? - Hipnotyczne oczy Willa zaświeciły jak brylanty.
Rozpogodził się. - Lampart z Euferium... To zaszczyt... Nareszcie go
poznam.
- Williamie – kontynuował Zenden, wyciągając zmarznięte
dłonie z kieszeni płaszcza i kierując je w stronę rozmówcy. – On sobie z tym
poradzi, odwali za nas brudną robotę. Nie rób tego. Wyślemy Sabrukha Khana albo
majora Burrowa...
Will też był
selektorem. Wyciągniętym przez naturę ku górze i rozciągniętym przez geny
wszerz. Wyglądał jak ludzki kwadrat ubrany w seledynowo-niebieski, galowy
mundur i czapkę uszytą z delikatnego futra birbikielek.
Potrafił wybiórczo czytać w myślach ludzi i maszyn.
- Opamiętaj się, Williamie. – Wyprzedził senatora dosłownie o
ułamek sekundy, a jego głos brzmiał skrzekliwie, jak gaworzenie mówiących
ptaków z równikowego kontynentu.
- Opamiętaj się, Willi... – powtórzył Zenden, ale zdanie
dokończył mamrocząc, jak czajnik kończący gwizdać.
Senator
cofnął się o dwa kroki i wrócił do szeregu prominentów: wolnomularzy tworzących
podziemną Kapitułę Sferokształtu. Kontr-myślicieli i przeciwników kościoła
chrześcijańskiego. Oficjalnie jego działaczy i obrońców. Weteranów wojny z
Izolatami. Konkwistadorów równikowego
kontynentu, baronów Zielonej Planety.
- Zrobię to – dodał Will, odwracając się na powrót w stronę
masywnego posągu. – Euferium może
wysłać stu Hunsharów, ale to ja zadam cios. To my damy nowy początek,
przejmiemy władzę. To ja pokonam Dr. Livingstone'a... Ja…
***
Wyobraź sobie, że jesteś młodą Tuaclo. Mierzysz
jedenaście stóp wzrostu, a oliwkowy kolor twej skóry to barwnik asymilacyjny
życia w Euferium. Po drzewach wspinasz się jak małpa, po równinach biegasz jak
lampart; proces fotosyntezy zachodzący w twoim ciele odciąża matkę naturę,
zatrudnioną na dwie zmiany w fabryce tlenu. Twym domem są lasy słoneczne o
powierzchni pięciu milionów mil kwadratowych. Osiągasz wiek przemiany...
Od kilku dni wraz ze swym Meni-Tuaclo, wybrankiem, z
którym pragniesz przejść rytuał długiej fali, płyniesz Rzeką Życia na wschód, w
stronę oceanu. Początkowo przebijasz się przez ciemne, leśne kaniony,
oświetlane tylko jasnoniebieskimi łunami ptaków słońca, gdzieś w sercu dżungli.
Mijasz cmentarzyska thieli-gigantów na czterdziestym drugim południku, a
seledynowa woda zaczyna złowieszczo drżeć. Gdy docierasz do jeziora Sibri,
rzeka płynie w drugą stronę, od czasu do czasu przepuszczając łoskotliwe małe
fale, na których uczyłaś się „tańca”, będąc jeszcze dzieckiem. Przed tobą dzień
pieszej wędrówki...
W końcu docierasz do rzadkiego lasu delty, gdzie kończy
się ląd a dżungla, niczym legion wielkich lemingów, maszeruje wprost do oceanu.
Wspinasz się na drzewo tuż przy głównym nurcie rzeki, wciągając ze sobą
wyprofilowaną łódź i zajmując jak najlepsze miejsca na wysokości ponad dwustu
stóp. Łapiesz Tuaclo-Wybranka za rękę i spoglądasz na odległy punkt zielonej
tafli, gdzie okrążający ziemię pływ łamie się o podwodne góry. Pienisty przybój
raz za razem rozbija się o fundamenty lasu, gdzieś w otchłani pod tobą, a z
twarzy Meni-Tuaclo odczytujesz pierwsze oznaki podekscytowania. Odwzajemnia
słodki wzrok, nie widząc krzty wątpliwości, niepewności lub strachu. On, tak
jak ty, świetnie zna drogę gwiazd - wie, że ta noc będzie nocą dwóch
księżyców...
- Mogłabym tego słuchać godzinami, ojcze Hunshar – klaszcząc,
oznajmiła młoda dama. Uniosła przy tym pięty, a skromna, odśrodkowa grawitacja
w module konferencyjnym Dr. Livingstone'a niemal pozwoliła jej oderwać
stopy od podłogi. W białym pomieszczeniu największy kontrast stanowili ludzie –
różnokolorowi nie tylko z powodu ubrań, ale i przynależności rasowej.
Wianek
kobiet formował się wokół misjonarza już od początku bankietu i w miarę jego
trwania zamknął się szczelnie; przybrał postać zwartego, ciekawskiego kręgu.
Zgrabna blondynka z lekko wystającymi siekaczami i dziurkami w policzkach
chwyciła za ramię koleżankę i uginając nogi, rzekła:
- Bądź mym Meni-Tuaclo w
tę gwieździstą noc. Moim oliwkowym kochankiem.
Dziewczęta
roześmiały się.
- Ojcze Hunshar – zapytała druga z prowodyrek. Zupełne
przeciwieństwo pierwszej: pulchna niewysoka brunetka. – Mówi się... To znaczy
słyszałam, yyy... ja tylko tak słyszałam. Że pana mama była Tuaclo?
- To prawda – potwierdził, a oczy słuchaczek rozbłysły niecną
fascynacją.
Dla mieszkanek Skyes były to egzotyczne legendy,
którymi w dzieciństwie zasypywali je starsi koledzy i rodzice.
Podróżniczo-awanturnicze baśnie, które czytało się w wieku buntu, przeżywając w
wyobraźni przygody dzielnych bohaterów z Euferium.
Dla Hunshara był to po prostu fakt.
– Dostała się w niewolę – mówił dalej, a jego wzrok błądził
gdzieś w oddali, wypełniony egzystencjalnym smutkiem.
Zdawało się jakby burza wdzięków i
taniec feromonów nie robiły na nim żadnego wrażenia. Aura bezpieczeństwa, bólu
i kontemplacji, która oplatała jego postawne ciało, otwierała damskie serca i
łamała ich nieśmiałość.
- W odkrywkach Nowego
Tenochtitlan – spokojnie kontynuował
- do wydobycia hydroptinum. Ojciec wziął ją siłą, gdy któregoś dnia
odurzył się wywarem z owocu piahri. Była tak młoda, nie wiedziała, co to
Meni-Tuaclo, co to rozkosz przemiany.
Jej wiek, jej geny... Połączyły się, a czynnik ludzki przeważył. Oto jestem.
Szczerość
duchownego zaskoczyła wesołą gromadkę, która zastygła w krępującej ciszy.
Przerwał ją donośny, męski głos.
- Mówią, że geny zwyklaków nie łączą się z Tuaclo… tylko geny selektorów...
Will Cyrus,
mianowany pierwszym oficerem misji kolonizacyjnej, ukłonił się i wyciągnął
rękę. Biały uniform błysnął medalami za odwagę na polu walki.
- Zawsze chciałem cię poznać, Hunshar. Mam kilka pytań.
Pomówmy na osobności.