środa, 30 kwietnia 2014

Sferokształt, Rozdział 5 - Lampart z Euferium (Część 1/2)

            Wyobraź sobie Pegasi 2, twój nowy dom. Planetę, jakich w każdym wszechświecie są miliardy: skalistą, posiadającą dwa księżyce, okrążającą ojczystą gwiazdę w odległości średnio siedemdziesięciu ośmiu milionów mil.
Widzisz ją z kosmosu. Wygląda jak zielona szklana kula o powłoce pociętej białymi i szarymi rysami chmur. Woda stanowi dziewięćdziesiąt procent powierzchni, a ponad nią wystają zaledwie dwa kontynenty. Każdy po przeciwnej stronie planety, jakby stwórca dokonał dokładnych obliczeń, dbając o równowagę. Gdy księżyce znajdują się z tej samej strony co słońce, dokładnie w jednej linii, słodki wszechocean wybrzusza się i tworzy falę pływową o wysokości dwustu stóp, która przez dobę okrąża glob, łamiąc się o podwodne łańcuchy skał u wybrzeży kontynentów. Nasycenie mineralne wód, choć spore, jest na tyle niskie, że woda nadaje się do picia, a wysoka średnia temperatura stanowi raj dla alg, barwiących nieduży glob na zielono.
Ty i reszta kolonizatorów z miejsca nadajecie jej miano „Zielonej Planety”. Jest to dla was szok. Ekscytujące novum, inspirujące artystów, napędzające zapał badaczy.

Dla Hunshara był to po prostu fakt.
- Rozejrzyj się – poprosił i wykonał dłonią gest okalający horyzont Nowego Tenochtitlan, największej osady równikowego kontynentu Euferium.
            Rękaw jasnobrązowej tuniki zsunął się, odsłaniając twarde, owłosione ramię z tatuażem przedstawiającym lamparta. Miał mocno opaloną, oliwkową skórę i niewiele różnił się od rozsianych po faktoriach i plantacjach, pracujących na chwałę kościoła rdzennych Tuaclo. Jako pół Tuaclo i przedstawiciel czwartego pokolenia „selektorów” był świetnie przystosowany do wysokiej temperatury i słabej grawitacji, która wyciągała kolejne generacje coraz wyżej ku chmurom, wyróżniając je niczym flora wysokie na tysiące metrów tropikalne drzewa.
Jego towarzysz, chrześcijański ksiądz, szeroki w barkach i łysy, o delikatnej mlecznobiałej skórze, „zwykły człowiek”, w kościelnej hierarchii piastował wyższy urząd niż Hunshar, ale stał niżej w ewolucji i prezentował się przy dumnym eremicie mizernie. Klasyczny czarny strój przepasany czerwoną wstęgą zdobił jego ciało. Zmrużył oczy i skierował je w stronę wybrzeża skąpanego blaskiem zachodzącego słońca.
- W seminarium nienawidziłem słuchać o Ziemianach – kontynuował Hunshar. – O naszych przodkach. Wiesz czemu?
- Nie lubisz historii? – zapytał ksiądz niskim, bzyczącym głosem i z troską wpoił wzrok w skupioną twarz misjonarza.
- Kocham – odparł Hunshar i powoli udał się w stronę poduszkowca stojącego przy wejściu do skromnej, otoczonej dżunglą kaplicy. – Po prostu nie rozumiem ludzi. Zamiłowania do władzy. Łatwości do zlecania mordów. Rozwijamy się, a ciągle potrzebujemy zabójców. – Chwycił za ramię rozmówcę i szli przez chwilę pod rękę w ciszy, podziwiając przyrodę nieznającą jeszcze „smaku” buldożerów, radioaktywności, ulepszeń genetycznych i kwaśnych deszczów.
- Hunshar!
            Księdza przeraziła sama myśl o tym, że misjonarz się może wycofać. Użył całej mocy, by wygenerować odpowiednio hardy głos. Choć po części tak hardy, jak osoba, do której był kierowany. Nie pozwolił towarzyszowi wsiąść do wehikułu. Jeszcze raz spojrzał w szmaragdowe oczy otoczone palisadami grubych rzęs, a dalej gęstymi rafami czarnych brwi, zawiniętymi przy skroniach jak haki. Po raz kolejny popatrzył na prosty twardy nos i kształtne różowe usta, wyróżniające się na tle mężnej ciemno-oliwkowej twarzy tak bardzo, że nawet on: duchowny, przełożony, mężczyzna, miał ochotę je całować i dotykać. Opamiętał się.
- Episkopat wybierze na księdza misyjnego ciebie. Chrześcijanie ufają nam; ufają tobie. Dostaniesz się na statek. Tylko ty możesz ich powstrzymać. Tylko ty wiesz, czym naprawdę jest Sfrokształt; rozumiesz sprawę. Zrobisz to, Hunshar! Zaklinam cię!
- Zrobię to, mistrzu Ovidi…

***

            Wyobraź sobie, że jesteś po drugiej stronie globu, w jego północnej części, między trzydziestym a pięćdziesiątym równoleżnikiem. Rozciąga się tu Glove – kontynent nazwany tak przez twoich przodków, bo widziany z kosmosu przypomina jednopalczastą rękawicę. Na półwyspie w kształcie kciuka, będącym jednocześnie najdalej wysuniętym na północny zachód lądem, znajduje się stolica Pegasi 2: Skyes. Nowoczesne miasto-państwo ciągnące się dziesiątki kilometrów całą szerokością palucha. Kiedyś mieszkańcy Euferium złośliwie przezwą je miastem tymczasowym, muzeum teraźniejszości.
            Cofasz się o sto dziesięć lat wstecz i patrzysz. Pierwsze zabudowania powstają na wzgórzach przy zatoce Quantum Gates. Rozpoczyna się epoka Pegasi. Stosunkowo płaski półwysep jest łatwy do zagospodarowania. Porośnięty lasami sekwoi w centrum i otoczony łańcuchem trawiastych wzgórz przy wybrzeżach, o które rozbijają się zimne pływy oceanu. Wśród roślinności dominują kolory niebieski i seledynowy, i właśnie one już niedługo staną się narodowymi barwami Skyes.
            Sama metropolia z biegiem czasu rozrasta się wszerz, nie wzwyż – na przekór sekwojom, wyciąganym przez niedużą siłę ciążenia ku niebu. Niskie zabudowania rozlewają się coraz dalej na południowy zachód, opinając północną część Glove jak płachta. W miarę wydobycia ród żelaza, wycinki lasów, selekcjonowania coraz skuteczniejszych nadprzewodników, pierwsze budynki rozbiera się, a na ich miejsce buduje nowe, lepsze, tańsze i bardziej ergonomiczne. Gdy odsłużą swoje, znów się je rozbierze i zastąpi kolejnymi. I tak co kilkadziesiąt lat. Nie będzie zabytków, nie będzie reliktów przeszłości, dawnych kultur, cudów świata.
            Wyjątek będą stanowiły szkielety thieli i kościoły Marionistów – nowych chrześcijan.

- „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana” – oznajmił pracujący nad płynną rzeźbą mężczyzna.
            Will oderwał wzrok od pomnika przedstawiającego sylwetkę pierwszego gubernatora Skyes.
- Co?
- Tak nazwę moje hydrodzieło – wyjaśnił artysta, nie przerywając pracy. - „William Cyrus spoglądający na Boba Duncana”. Będzie to nawiązanie do Juliusza Cezara wpatrzonego w pomnik Aleksandra w Hiszpanii. Ten starożytny wódz takoż stał u progu epokowych dokonań, jak ty, Williamie.
            Kapitan Will Cyrus zerknął w Monocle i roześmiał się, choć radość była tylko powierzchowna. W głębi ciągle był posępnym i nad wiek doświadczonym przez życie człowiekiem; wyczytać dało się to z niebieskiej głębi smutnych oczu. Odwrócił się w stronę grupy spiskowców i zażartował:
- Przynajmniej tyle ze mnie zostanie.
- Williamie, synu Jamesa – przemówił najstarszy z obecnych, senator Zenden, siwy, nieogolony selektor odziany w niebieski płaszcz zimowy. - Spójrz w gwiazdy, wybierz dla nich przyszłość, daj im lepszy los. Potwierdzono nam, że Euferium wysyła swojego agenta.
            Powiew mroźnego wiatru przerwał na chwilę rozmowę i spotęgował elektryczną pół-ciszę, w której monotonnym tłem było buczenie stateczników, szarpanych impulsami prądu. Z oczu Willa biły pioruny pytających spojrzeń. Potomek pierwszego dowódcy wojsk Glove był znany nie tylko z odwagi i siły, ale i ambicji. Przez notabli planujących przewrót, mimo młodego wieku, wskazywany na nowego króla Pegasi. A on, co? Zgłosił się do misji niemal samobójczej. Zawsze wszystkich zadziwiał, zawsze był pewien sukcesu, nie potrzebował niczyjej pomocy. Dotychczas.
- Kogo?
- Mieliśmy na wszelki wypadek nie wiedzieć, ale... wiemy... Hunshara.
- Lamparta? - Hipnotyczne oczy Willa zaświeciły jak brylanty. Rozpogodził się. - Lampart z Euferium... To zaszczyt... Nareszcie go poznam.
- Williamie – kontynuował Zenden, wyciągając zmarznięte dłonie z kieszeni płaszcza i kierując je w stronę rozmówcy. – On sobie z tym poradzi, odwali za nas brudną robotę. Nie rób tego. Wyślemy Sabrukha Khana albo majora Burrowa...
            Will też był selektorem. Wyciągniętym przez naturę ku górze i rozciągniętym przez geny wszerz. Wyglądał jak ludzki kwadrat ubrany w seledynowo-niebieski, galowy mundur i czapkę uszytą z delikatnego futra birbikielek. Potrafił wybiórczo czytać w myślach ludzi i maszyn.
- Opamiętaj się, Williamie. – Wyprzedził senatora dosłownie o ułamek sekundy, a jego głos brzmiał skrzekliwie, jak gaworzenie mówiących ptaków z równikowego kontynentu.
- Opamiętaj się, Willi... – powtórzył Zenden, ale zdanie dokończył mamrocząc, jak czajnik kończący gwizdać.
            Senator cofnął się o dwa kroki i wrócił do szeregu prominentów: wolnomularzy tworzących podziemną Kapitułę Sferokształtu. Kontr-myślicieli i przeciwników kościoła chrześcijańskiego. Oficjalnie jego działaczy i obrońców. Weteranów wojny z Izolatami. Konkwistadorów równikowego kontynentu, baronów Zielonej Planety.
- Zrobię to – dodał Will, odwracając się na powrót w stronę masywnego posągu. – Euferium może wysłać stu Hunsharów, ale to ja zadam cios. To my damy nowy początek, przejmiemy władzę. To ja pokonam Dr. Livingstone'a... Ja…

***

            Wyobraź sobie, że jesteś młodą Tuaclo. Mierzysz jedenaście stóp wzrostu, a oliwkowy kolor twej skóry to barwnik asymilacyjny życia w Euferium. Po drzewach wspinasz się jak małpa, po równinach biegasz jak lampart; proces fotosyntezy zachodzący w twoim ciele odciąża matkę naturę, zatrudnioną na dwie zmiany w fabryce tlenu. Twym domem są lasy słoneczne o powierzchni pięciu milionów mil kwadratowych. Osiągasz wiek przemiany...
            Od kilku dni wraz ze swym Meni-Tuaclo, wybrankiem, z którym pragniesz przejść rytuał długiej fali, płyniesz Rzeką Życia na wschód, w stronę oceanu. Początkowo przebijasz się przez ciemne, leśne kaniony, oświetlane tylko jasnoniebieskimi łunami ptaków słońca, gdzieś w sercu dżungli. Mijasz cmentarzyska thieli-gigantów na czterdziestym drugim południku, a seledynowa woda zaczyna złowieszczo drżeć. Gdy docierasz do jeziora Sibri, rzeka płynie w drugą stronę, od czasu do czasu przepuszczając łoskotliwe małe fale, na których uczyłaś się „tańca”, będąc jeszcze dzieckiem. Przed tobą dzień pieszej wędrówki...
            W końcu docierasz do rzadkiego lasu delty, gdzie kończy się ląd a dżungla, niczym legion wielkich lemingów, maszeruje wprost do oceanu. Wspinasz się na drzewo tuż przy głównym nurcie rzeki, wciągając ze sobą wyprofilowaną łódź i zajmując jak najlepsze miejsca na wysokości ponad dwustu stóp. Łapiesz Tuaclo-Wybranka za rękę i spoglądasz na odległy punkt zielonej tafli, gdzie okrążający ziemię pływ łamie się o podwodne góry. Pienisty przybój raz za razem rozbija się o fundamenty lasu, gdzieś w otchłani pod tobą, a z twarzy Meni-Tuaclo odczytujesz pierwsze oznaki podekscytowania. Odwzajemnia słodki wzrok, nie widząc krzty wątpliwości, niepewności lub strachu. On, tak jak ty, świetnie zna drogę gwiazd - wie, że ta noc będzie nocą dwóch księżyców...

- Mogłabym tego słuchać godzinami, ojcze Hunshar – klaszcząc, oznajmiła młoda dama. Uniosła przy tym pięty, a skromna, odśrodkowa grawitacja w module konferencyjnym Dr. Livingstone'a niemal pozwoliła jej oderwać stopy od podłogi. W białym pomieszczeniu największy kontrast stanowili ludzie – różnokolorowi nie tylko z powodu ubrań, ale i przynależności rasowej.
            Wianek kobiet formował się wokół misjonarza już od początku bankietu i w miarę jego trwania zamknął się szczelnie; przybrał postać zwartego, ciekawskiego kręgu. Zgrabna blondynka z lekko wystającymi siekaczami i dziurkami w policzkach chwyciła za ramię koleżankę i uginając nogi, rzekła:
- Bądź mym Meni-Tuaclo w tę gwieździstą noc. Moim oliwkowym kochankiem.
            Dziewczęta roześmiały się.
- Ojcze Hunshar – zapytała druga z prowodyrek. Zupełne przeciwieństwo pierwszej: pulchna niewysoka brunetka. – Mówi się... To znaczy słyszałam, yyy... ja tylko tak słyszałam. Że pana mama była Tuaclo?
- To prawda – potwierdził, a oczy słuchaczek rozbłysły niecną fascynacją.
Dla mieszkanek Skyes były to egzotyczne legendy, którymi w dzieciństwie zasypywali je starsi koledzy i rodzice. Podróżniczo-awanturnicze baśnie, które czytało się w wieku buntu, przeżywając w wyobraźni przygody dzielnych bohaterów z Euferium. Dla Hunshara był to po prostu fakt.
– Dostała się w niewolę – mówił dalej, a jego wzrok błądził gdzieś w oddali, wypełniony egzystencjalnym smutkiem.
Zdawało się jakby burza wdzięków i taniec feromonów nie robiły na nim żadnego wrażenia. Aura bezpieczeństwa, bólu i kontemplacji, która oplatała jego postawne ciało, otwierała damskie serca i łamała ich nieśmiałość.
- W odkrywkach Nowego Tenochtitlan – spokojnie kontynuował - do wydobycia hydroptinum. Ojciec wziął ją siłą, gdy któregoś dnia odurzył się wywarem z owocu piahri. Była tak młoda, nie wiedziała, co to Meni-Tuaclo, co to rozkosz przemiany. Jej wiek, jej geny... Połączyły się, a czynnik ludzki przeważył. Oto jestem.
            Szczerość duchownego zaskoczyła wesołą gromadkę, która zastygła w krępującej ciszy. Przerwał ją donośny, męski głos.
- Mówią, że geny zwyklaków nie łączą się z Tuaclo… tylko geny selektorów...
            Will Cyrus, mianowany pierwszym oficerem misji kolonizacyjnej, ukłonił się i wyciągnął rękę. Biały uniform błysnął medalami za odwagę na polu walki.

- Zawsze chciałem cię poznać, Hunshar. Mam kilka pytań. Pomówmy na osobności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz