Sferokształ to bardzo nietypowy tekst, mocno eksperymentalny.
Zanim zacząłem go pisać musiałem sformułować wiele pytań związanych zarówno z
fabułą, jak i celem, który chciałem osiągnąć, jako autor. Pośród mętliku
niewiadomych wybijało się jedno ważne pytanie: jak zaskoczyć czytelnika? Jak
dokonać czegoś, czego dotychczas nie dokonałem? Jak sprawić, żebym mógł czerpać
satysfakcję z pisania i czuć namiastkę satysfakcji lub chociaż zadziwienia u
innych? Długo myślałem nad odpowiedzią i uświadomiłem sobie, że zaskoczyć
kogokolwiek mogę dopiero wtedy, gdy zaskoczę samego siebie. Gdy pisząc, będę
zerkał na zdziwione lico w witrynowym odbiciu pytające: serio? Przecież to
absurd! No właśnie. Do dnia dzisiejszego absurdem było dla mnie przerwanie
historii i w powstałym antrakcie zasypanie czytelnika lawiną przemyśleń.
Przyznam, że zaskoczył mnie ten pomysł, dlatego go realizuję. Mam nadzieję, że
Wy też jesteście zdziwieni i wspólnymi siłami przebrniemy przez ten rozdział,
rozkoszując się zarówno jego formą jak i treścią. Zdaję sobie sprawę, że może
Wam się to nie spodobać, jako klasyczny wybryk. Cóż, podejmuję ryzyko,
zobaczymy, co z tego wyniknie.
Dobra. Kilka
słów na temat problemów z Kuenem i opisywaną historią. Generalnie główny
bohater ma spory pakiet możliwości. Potrafi prawie wszystko, jest niemal
idealny i reprezentuje istotę bytu, o jakiej nikt z nas nawet nie śnił. Z
fabularnego punku widzenia jest trochę jak Mary Sue i nie zdziwiłbym się, gdyby
takie zarzuty wobec niego się pojawiły. Ba, tak naprawdę to Mary Sue wypada przy
nim jak szczerbata klozet babcia po przejściach. Wydawałoby się, że taki
bohater to uniwersalne narzędzie w rękach autora, umożliwiające pokazanie
praktycznie wszystkiego. A jednak to za mało żeby sprawnie opowiedzieć tę
historię. Dlaczego?
Zdradzę Wam
sekret. Początkowo zakładałem, że każdy kolejny rozdział Sferokształtu będzie
fragmentem przygód Kuena, dziejącym się pośród gwiazd, planet i wieloświatów;
wymiarów, czasowych zagadek i tym podobnych wspaniałości. Ale także wśród
zwykłych ludzi i innych dobrze znanych gatunków. Miała to być swego rodzaju
kosmologiczna epopeja wypełniona filozofią i nauką, podróż w poszukiwaniu
odpowiedzi na dręczące bohatera pytania: jaki jest sens jego istnienia? Na czym
polega osobliwa nostalgia? Czym lub kim jest Sferokształt? Skoro bohater z
założenia może niemal wszystko, pisanie jego przygód miało być przede wszystkim
frajdą i ucieczką w moją ulubioną gałąź literatury – science fiction. I frajdą
rzeczywiście jest, ale…
Zadanie, które przed sobą
postawiłem, okazało się dosyć trudne. Przerosło mnie, choć nie z powodu
tematyki fantastycznej i artystycznego stylu, jakie wybrałem, ale z racji
wybrednych gustów czytelników, lubiących z jednej strony różnorodność i
oryginalność, a z drugiej „ludzkość”, klasyczność tekstów. I pewnie projekt
utkwiłby w martwym punkcie albo wylądował w śmietniku, wyparty przez coś
bardziej lekkostrawnego, gdyby nie fakt, że odkryłem pewną niezwykłość. W sumie
to nie tyle odkryłem, co po prostu pojąłem. Zrozumiałem, że pisanie to nie
tylko wymyślanie linearnych historii, dziejących się w ciekawych uniwersach,
rozgrywanych przy udziale wyjątkowych bohaterów. Pisanie to inna rzeczywistość,
to ukryte, zakrzywione wymiary pośród widocznej codzienności. Tunele, które są
w stanie zaprowadzić pisarza do krainy czarów, jeśli tylko pozwoli się tam
zabrać. Zrozumiałem, że istnieje boska cząstka, która towarzyszy nam, autorom,
na co dzień. Bo pisanie jest jak ciągłe szukanie odpowiedzi i rozwiązań.
Sprowadzanie tego, co siedzi nam głowach, do jak najbardziej przystępnej formy
ekspresji. Szukanie literackiego bozonu Higgsa unifikującego nasze wcześniejsze
konsensusy z tym, co dopiero czeka na odkrycie.
Porównanie z
nauką (fizyką) nie jest przypadkowe. No, bo powiedzcie, dzięki czemu
najmądrzejsze głowy w dziejach formułowały swoje przełomowe tezy, odkrycia,
wynalazki? Poprzez ciężką pracę? Jak najbardziej. Poprzez upór w dążeniu do
celu? Oczywiście. Ale przede wszystkim przez wyzbycie się strachu przed
łamaniem zasad. Zburzeniem barier ograniczających ich umysły, niepozwalających
wznieść się na wyższy poziom. W jaki sposób przygody Kuena mają kogokolwiek
zaskoczyć, skoro sam jestem dla siebie literacką przyzwoitką? W ogóle, jak mamy
kiedyś wymyślić coś ciekawego, nowego, skoro od dziecka podsuwa się nam gotowe
schematy. Słuchamy tylko, co i jak mamy robić. Co nam wolno, a czego nie wolno;
jak mamy żyć. W szkole, na uczelniach, wpajają nam jakąś prawdę, z którą wypada
się zgodzić, a której nie wypada krytykować. Później okazuje się, że to prawda,
do której oni sami doszli, łamiąc większość ustalonych niegdyś reguł. Ale gdy
się wychylamy, gdy przedstawiamy odmienny punkt widzenia, traktują nas jak
buntowników i zarozumialców. Jako pisarze, na dyskusyjnym forum życia, w
ukrytych bohemach czy innych skupiskach, słyszymy te same rady, uwagi i ściemy:
Jak powinno się pisać? Co nam wolno, a czego nie wolno? Jakich błędów mamy się
wystrzegać, jakiej formy wypada używać? Jak mamy się zachowywać w stosunku do
innych? Przynależność do strachliwego systemu, który boi się własnej kruchości
i drży w obliczu jednostek „innych”, mogących przypadkiem zburzyć ustaloną
harmonię, sprawia, że w głowie rośnie nam gruby, wełnisty kokon. Filtr,
tamujący przepływ neuronów, pomysłów, decyzji i inicjatyw. Gdy w końcu zbieramy
się na odwagę, oświadczamy wszem i wobec, że mamy zamiar pobić rekord świata –
wszyscy wybuchają śmiechem i mówią, że jesteśmy głupi. Że to jakiś absurd.
Pieprzyć to.
Możecie
śmiało i mnie nazwać głupkiem, a ten rozdział absurdem. Nie mam zamiaru się
tłumaczyć. Po prostu nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę pokorny, a dziwność
tego opowiadania ma dorównać niezwykłościom, które otaczają Kuena w jego
świecie. To jest właśnie prawdziwy Sferokształt, tu i teraz. Mydlana bańka
latająca w próżni to zwykły kamuflaż...
No dobra,
skoro już raz zboczyłem z drogi ku doskonałości (oho, czyżbym zaczął zachowywać
się jak mój bohater?) wykorzystam ten czas do poruszenia jeszcze jednej
ciekawej kwestii związanej ze Sferokształtem. Czy wiecie, że ten tekst jest
riserczem? Oczywiście, pewnie powiecie, że każdy tekst jest riserczem, bo
przecież życie to risercz, bo przy pisaniu czegokolwiek musimy powziąć pewne
przygotowania i nauki. Musimy zdobywać wiedzę, sprawdzać, czy to, co już wiemy
jest na pewno właściwe. Ale Sferokształ jest też innym rodzajem riserczu. To
risercz samego siebie. Mnie - pisarskiego aspiranta o imieniu Andrzej, który
chadza ulicami Wrocławia. Za pomocą tego tekstu zaglądam do swojego wnętrza i
sprawdzam, co tam właściwie siedzi. Czym dysponuję? Na ile sobie mogę pozwolić?
Czasem pisanie przygód Kuena przypomina ten osobliwy moment koncertu rockowego,
gdy grany kawałek dawno się skończył, a gitarzyści dalej wymiatają na sprzęcie.
Kończy się znana droga, a zaczyna teren zupełnie nieznany, gdzie trzeba
improwizować. I nie wiem, dokąd mnie te naparzające w struny (klawiaturę)
paluchy poniosą. Właśnie wtedy, dopiero wtedy człowiek jest w stanie odkryć, na
co go stać. Tylko w takich momentach może doznać olśnienia i przeskoczyć na
wyższą orbitę jak elektron wykonujący kwantowe przejście. Bum, w obu
przypadkach wyzwalana jest porcja energii, która kształtuje nasz świat.
Zacytuję znajomego mistrza sztuk walk: „Podczas treningu jest moment, gdy
osiągasz granicę wytrzymałości. Czujesz, że to koniec i więcej już nie dasz
rady. I właśnie wtedy rozpoczyna się właściwy trening. Trening prawdziwego
mistrza.” I powiem Wam, że ja to czuję, wiem, którędy prowadzi droga do
mistrzostwa. Ale czy nią pójdę? Czy dam radę się na niej utrzymać dostatecznie
długo? To naprawdę bardzo, ale to bardzo trudne zadanie. Trzymam za siebie
kciuki. A także za Was, bo wiem, że macie podobne marzenia, co ja. Trzymam też
kciuki za Kuena, żeby uwolnił spętany perfekcją umysł, zriserczował podwymiar i
odnalazł samego siebie…
***
Ok, teraz
trzy akapity luźniejszej narracji żeby chwycić klimat, a potem wracam na
właściwy tor. Na czym skończyłem? Aha, tak, więc Kuen, po apokalipsie na
Pulsarii, mknąc drogą Sferokształtu, trafił na prymitywny statek kolonizacyjny
wysłany przez rasę humanoidów z planety Ziemia. Mam nadzieję, że nie
przyzwyczajacie się zbyt łatwo do bohaterów, bo do naszej osobliwej szóstki z
poprzedniego rozdziału już nie wrócimy. To znaczy wrócimy, ale już nie do nich
samych, bo w świecie Kuena ci ludzie to ulotny mikrokosmos na poziomie
molekularnym. No, ale wrócimy może jeszcze do ich przemyśleń i idei.
Tak czy inaczej, główny bohater
zakodował życiowe współrzędne pasażerów Dr.
Livingstone’a, a także czas i miejsce wydarzenia. Wrócił następnie do
przestrzeni bytowej i rozdał symulacje istnień Nowym Braciom, aby sprawdzili,
czy w dziejach owych ludzi i ich potomków, nie ma wskazówek, szczegółów
mogących mieć wpływ na jego dochodzenie.
Bardzo
zależało mu na rozmowie ze Sferokształtem. Wszelkimi możliwymi sposobami starał
się Go odnaleźć i podzielić się z Nim dotychczasowymi spostrzeżeniami. Poszukać
rad i wskazówek, co do dalszej podróży. Przebierał sensory, miotał się po sieci
współlokacji, by namierzyć choćby mały impuls Jego mocy. Mocy, która przecież
wielokrotnie odnajdywała go, gdy należało wejść na doskonałą drogę
porozumienia. Tym razem nic się nie działo. Czuł, jakby śródwymiar wypełniała
dziwna cisza przed burzą, coś było nie tak...
***
Kuen
odpłynął w objęcia nostalgii. Znów spacerował brzegiem falującego morza traw,
obserwując niespokojne niebo. Gdzieś w oddali słyszał szum oceanu, przerywany
rytmicznym skrzypieniem zabytkowego wiatraka. Ominął zabudowania i skierował
się na północ, ku krańcom srebrzystych plaż, gdzie kamieniste wcięcie dzieliło
zatokę na pół, niczym narośl. Tam, u stóp stromego wzgórza, na niewielkim cyplu
piknikowali malarze. Jedni w skupieniu chwytali pejzaż i za pomocą
subiektywnych odczuć starali się utrwalić go na płótnach. Inni, znudzeni pracą,
rozkoszowali się winem i towarzystwem kobiet, które wylegiwały się na pobliskiej
łące pośród pstrokatych koców i słonecznych parasoli w pastelowych barwach.
Kuen
podszedł do pierwszego z brzegu płótna i spojrzał. Obraz w nienaturalnych,
fioletowo-pomarańczowych kolorach odzwierciedlał rozciągający się wokół widok.
I tak jak na obrazku malowanym przez naturę, tak i tu ujrzał wysłużone kutry,
miotające się w próbach zerwania jasnoszarych cum. Mrowie hardych mężczyzn
uwijało się, by zdążyć z rozładunkiem przed zmierzchem. Hałaśliwe grupy malców
raz za razem nadbiegały znad wioski, bawiąc się w ludzi morza lub puszczając
latawce. Ale jeden fragment obrazu był niewidoczny, jakby padł ofiarą
nostalgicznej dziury. To było coś na plaży, między zabudowaniami a wodą. Kilku
marynarzy dyskretnie kierowało tam zainteresowane spojrzenia, kilku kolejnych
skrycie szeptało na uboczu. Było to coś istotnego, coś, na czym malarz skupił
lwią część uwagi.
Podszedł do
innego płótna – to samo. Kolejne – to samo. Wszędzie znajoma plaża, znajome
morze, kutry i niebo. Na każdym z nich niewidoczna plama, jakby błąd w
czasoprzestrzeni.
I nagle
horyzont rozświetlił złowieszczy błysk, a Kuen niespodziewanie wrócił do
przestrzeni bytowej.
Wielokrotnie
odpływał do wnętrza wizji i za każdym razem było tak samo. Interesujący go
fragment płótna zakryty niewytłumaczalnością. A potem błysk, wiatr i
doskonałość przestrzeni bytowej… Bez końca…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz