czwartek, 10 kwietnia 2014

Sferokształt, Rozdział 4 - Śródrozdział

         Sferokształ to bardzo nietypowy tekst, mocno eksperymentalny. Zanim zacząłem go pisać musiałem sformułować wiele pytań związanych zarówno z fabułą, jak i celem, który chciałem osiągnąć, jako autor. Pośród mętliku niewiadomych wybijało się jedno ważne pytanie: jak zaskoczyć czytelnika? Jak dokonać czegoś, czego dotychczas nie dokonałem? Jak sprawić, żebym mógł czerpać satysfakcję z pisania i czuć namiastkę satysfakcji lub chociaż zadziwienia u innych? Długo myślałem nad odpowiedzią i uświadomiłem sobie, że zaskoczyć kogokolwiek mogę dopiero wtedy, gdy zaskoczę samego siebie. Gdy pisząc, będę zerkał na zdziwione lico w witrynowym odbiciu pytające: serio? Przecież to absurd! No właśnie. Do dnia dzisiejszego absurdem było dla mnie przerwanie historii i w powstałym antrakcie zasypanie czytelnika lawiną przemyśleń. Przyznam, że zaskoczył mnie ten pomysł, dlatego go realizuję. Mam nadzieję, że Wy też jesteście zdziwieni i wspólnymi siłami przebrniemy przez ten rozdział, rozkoszując się zarówno jego formą jak i treścią. Zdaję sobie sprawę, że może Wam się to nie spodobać, jako klasyczny wybryk. Cóż, podejmuję ryzyko, zobaczymy, co z tego wyniknie.

            Dobra. Kilka słów na temat problemów z Kuenem i opisywaną historią. Generalnie główny bohater ma spory pakiet możliwości. Potrafi prawie wszystko, jest niemal idealny i reprezentuje istotę bytu, o jakiej nikt z nas nawet nie śnił. Z fabularnego punku widzenia jest trochę jak Mary Sue i nie zdziwiłbym się, gdyby takie zarzuty wobec niego się pojawiły. Ba, tak naprawdę to Mary Sue wypada przy nim jak szczerbata klozet babcia po przejściach. Wydawałoby się, że taki bohater to uniwersalne narzędzie w rękach autora, umożliwiające pokazanie praktycznie wszystkiego. A jednak to za mało żeby sprawnie opowiedzieć tę historię. Dlaczego?
            Zdradzę Wam sekret. Początkowo zakładałem, że każdy kolejny rozdział Sferokształtu będzie fragmentem przygód Kuena, dziejącym się pośród gwiazd, planet i wieloświatów; wymiarów, czasowych zagadek i tym podobnych wspaniałości. Ale także wśród zwykłych ludzi i innych dobrze znanych gatunków. Miała to być swego rodzaju kosmologiczna epopeja wypełniona filozofią i nauką, podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące bohatera pytania: jaki jest sens jego istnienia? Na czym polega osobliwa nostalgia? Czym lub kim jest Sferokształt? Skoro bohater z założenia może niemal wszystko, pisanie jego przygód miało być przede wszystkim frajdą i ucieczką w moją ulubioną gałąź literatury – science fiction. I frajdą rzeczywiście jest, ale…
Zadanie, które przed sobą postawiłem, okazało się dosyć trudne. Przerosło mnie, choć nie z powodu tematyki fantastycznej i artystycznego stylu, jakie wybrałem, ale z racji wybrednych gustów czytelników, lubiących z jednej strony różnorodność i oryginalność, a z drugiej „ludzkość”, klasyczność tekstów. I pewnie projekt utkwiłby w martwym punkcie albo wylądował w śmietniku, wyparty przez coś bardziej lekkostrawnego, gdyby nie fakt, że odkryłem pewną niezwykłość. W sumie to nie tyle odkryłem, co po prostu pojąłem. Zrozumiałem, że pisanie to nie tylko wymyślanie linearnych historii, dziejących się w ciekawych uniwersach, rozgrywanych przy udziale wyjątkowych bohaterów. Pisanie to inna rzeczywistość, to ukryte, zakrzywione wymiary pośród widocznej codzienności. Tunele, które są w stanie zaprowadzić pisarza do krainy czarów, jeśli tylko pozwoli się tam zabrać. Zrozumiałem, że istnieje boska cząstka, która towarzyszy nam, autorom, na co dzień. Bo pisanie jest jak ciągłe szukanie odpowiedzi i rozwiązań. Sprowadzanie tego, co siedzi nam głowach, do jak najbardziej przystępnej formy ekspresji. Szukanie literackiego bozonu Higgsa unifikującego nasze wcześniejsze konsensusy z tym, co dopiero czeka na odkrycie.
            Porównanie z nauką (fizyką) nie jest przypadkowe. No, bo powiedzcie, dzięki czemu najmądrzejsze głowy w dziejach formułowały swoje przełomowe tezy, odkrycia, wynalazki? Poprzez ciężką pracę? Jak najbardziej. Poprzez upór w dążeniu do celu? Oczywiście. Ale przede wszystkim przez wyzbycie się strachu przed łamaniem zasad. Zburzeniem barier ograniczających ich umysły, niepozwalających wznieść się na wyższy poziom. W jaki sposób przygody Kuena mają kogokolwiek zaskoczyć, skoro sam jestem dla siebie literacką przyzwoitką? W ogóle, jak mamy kiedyś wymyślić coś ciekawego, nowego, skoro od dziecka podsuwa się nam gotowe schematy. Słuchamy tylko, co i jak mamy robić. Co nam wolno, a czego nie wolno; jak mamy żyć. W szkole, na uczelniach, wpajają nam jakąś prawdę, z którą wypada się zgodzić, a której nie wypada krytykować. Później okazuje się, że to prawda, do której oni sami doszli, łamiąc większość ustalonych niegdyś reguł. Ale gdy się wychylamy, gdy przedstawiamy odmienny punkt widzenia, traktują nas jak buntowników i zarozumialców. Jako pisarze, na dyskusyjnym forum życia, w ukrytych bohemach czy innych skupiskach, słyszymy te same rady, uwagi i ściemy: Jak powinno się pisać? Co nam wolno, a czego nie wolno? Jakich błędów mamy się wystrzegać, jakiej formy wypada używać? Jak mamy się zachowywać w stosunku do innych? Przynależność do strachliwego systemu, który boi się własnej kruchości i drży w obliczu jednostek „innych”, mogących przypadkiem zburzyć ustaloną harmonię, sprawia, że w głowie rośnie nam gruby, wełnisty kokon. Filtr, tamujący przepływ neuronów, pomysłów, decyzji i inicjatyw. Gdy w końcu zbieramy się na odwagę, oświadczamy wszem i wobec, że mamy zamiar pobić rekord świata – wszyscy wybuchają śmiechem i mówią, że jesteśmy głupi. Że to jakiś absurd. Pieprzyć to.
            Możecie śmiało i mnie nazwać głupkiem, a ten rozdział absurdem. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Po prostu nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę pokorny, a dziwność tego opowiadania ma dorównać niezwykłościom, które otaczają Kuena w jego świecie. To jest właśnie prawdziwy Sferokształt, tu i teraz. Mydlana bańka latająca w próżni to zwykły kamuflaż...

            No dobra, skoro już raz zboczyłem z drogi ku doskonałości (oho, czyżbym zaczął zachowywać się jak mój bohater?) wykorzystam ten czas do poruszenia jeszcze jednej ciekawej kwestii związanej ze Sferokształtem. Czy wiecie, że ten tekst jest riserczem? Oczywiście, pewnie powiecie, że każdy tekst jest riserczem, bo przecież życie to risercz, bo przy pisaniu czegokolwiek musimy powziąć pewne przygotowania i nauki. Musimy zdobywać wiedzę, sprawdzać, czy to, co już wiemy jest na pewno właściwe. Ale Sferokształ jest też innym rodzajem riserczu. To risercz samego siebie. Mnie - pisarskiego aspiranta o imieniu Andrzej, który chadza ulicami Wrocławia. Za pomocą tego tekstu zaglądam do swojego wnętrza i sprawdzam, co tam właściwie siedzi. Czym dysponuję? Na ile sobie mogę pozwolić? Czasem pisanie przygód Kuena przypomina ten osobliwy moment koncertu rockowego, gdy grany kawałek dawno się skończył, a gitarzyści dalej wymiatają na sprzęcie. Kończy się znana droga, a zaczyna teren zupełnie nieznany, gdzie trzeba improwizować. I nie wiem, dokąd mnie te naparzające w struny (klawiaturę) paluchy poniosą. Właśnie wtedy, dopiero wtedy człowiek jest w stanie odkryć, na co go stać. Tylko w takich momentach może doznać olśnienia i przeskoczyć na wyższą orbitę jak elektron wykonujący kwantowe przejście. Bum, w obu przypadkach wyzwalana jest porcja energii, która kształtuje nasz świat. Zacytuję znajomego mistrza sztuk walk: „Podczas treningu jest moment, gdy osiągasz granicę wytrzymałości. Czujesz, że to koniec i więcej już nie dasz rady. I właśnie wtedy rozpoczyna się właściwy trening. Trening prawdziwego mistrza.” I powiem Wam, że ja to czuję, wiem, którędy prowadzi droga do mistrzostwa. Ale czy nią pójdę? Czy dam radę się na niej utrzymać dostatecznie długo? To naprawdę bardzo, ale to bardzo trudne zadanie. Trzymam za siebie kciuki. A także za Was, bo wiem, że macie podobne marzenia, co ja. Trzymam też kciuki za Kuena, żeby uwolnił spętany perfekcją umysł, zriserczował podwymiar i odnalazł samego siebie…

***

            Ok, teraz trzy akapity luźniejszej narracji żeby chwycić klimat, a potem wracam na właściwy tor. Na czym skończyłem? Aha, tak, więc Kuen, po apokalipsie na Pulsarii, mknąc drogą Sferokształtu, trafił na prymitywny statek kolonizacyjny wysłany przez rasę humanoidów z planety Ziemia. Mam nadzieję, że nie przyzwyczajacie się zbyt łatwo do bohaterów, bo do naszej osobliwej szóstki z poprzedniego rozdziału już nie wrócimy. To znaczy wrócimy, ale już nie do nich samych, bo w świecie Kuena ci ludzie to ulotny mikrokosmos na poziomie molekularnym. No, ale wrócimy może jeszcze do ich przemyśleń i idei.
Tak czy inaczej, główny bohater zakodował życiowe współrzędne pasażerów Dr. Livingstone’a, a także czas i miejsce wydarzenia. Wrócił następnie do przestrzeni bytowej i rozdał symulacje istnień Nowym Braciom, aby sprawdzili, czy w dziejach owych ludzi i ich potomków, nie ma wskazówek, szczegółów mogących mieć wpływ na jego dochodzenie.
            Bardzo zależało mu na rozmowie ze Sferokształtem. Wszelkimi możliwymi sposobami starał się Go odnaleźć i podzielić się z Nim dotychczasowymi spostrzeżeniami. Poszukać rad i wskazówek, co do dalszej podróży. Przebierał sensory, miotał się po sieci współlokacji, by namierzyć choćby mały impuls Jego mocy. Mocy, która przecież wielokrotnie odnajdywała go, gdy należało wejść na doskonałą drogę porozumienia. Tym razem nic się nie działo. Czuł, jakby śródwymiar wypełniała dziwna cisza przed burzą, coś było nie tak...

***

            Kuen odpłynął w objęcia nostalgii. Znów spacerował brzegiem falującego morza traw, obserwując niespokojne niebo. Gdzieś w oddali słyszał szum oceanu, przerywany rytmicznym skrzypieniem zabytkowego wiatraka. Ominął zabudowania i skierował się na północ, ku krańcom srebrzystych plaż, gdzie kamieniste wcięcie dzieliło zatokę na pół, niczym narośl. Tam, u stóp stromego wzgórza, na niewielkim cyplu piknikowali malarze. Jedni w skupieniu chwytali pejzaż i za pomocą subiektywnych odczuć starali się utrwalić go na płótnach. Inni, znudzeni pracą, rozkoszowali się winem i towarzystwem kobiet, które wylegiwały się na pobliskiej łące pośród pstrokatych koców i słonecznych parasoli w pastelowych barwach.
            Kuen podszedł do pierwszego z brzegu płótna i spojrzał. Obraz w nienaturalnych, fioletowo-pomarańczowych kolorach odzwierciedlał rozciągający się wokół widok. I tak jak na obrazku malowanym przez naturę, tak i tu ujrzał wysłużone kutry, miotające się w próbach zerwania jasnoszarych cum. Mrowie hardych mężczyzn uwijało się, by zdążyć z rozładunkiem przed zmierzchem. Hałaśliwe grupy malców raz za razem nadbiegały znad wioski, bawiąc się w ludzi morza lub puszczając latawce. Ale jeden fragment obrazu był niewidoczny, jakby padł ofiarą nostalgicznej dziury. To było coś na plaży, między zabudowaniami a wodą. Kilku marynarzy dyskretnie kierowało tam zainteresowane spojrzenia, kilku kolejnych skrycie szeptało na uboczu. Było to coś istotnego, coś, na czym malarz skupił lwią część uwagi.
            Podszedł do innego płótna – to samo. Kolejne – to samo. Wszędzie znajoma plaża, znajome morze, kutry i niebo. Na każdym z nich niewidoczna plama, jakby błąd w czasoprzestrzeni.
            I nagle horyzont rozświetlił złowieszczy błysk, a Kuen niespodziewanie wrócił do przestrzeni bytowej.

            Wielokrotnie odpływał do wnętrza wizji i za każdym razem było tak samo. Interesujący go fragment płótna zakryty niewytłumaczalnością. A potem błysk, wiatr i doskonałość przestrzeni bytowej… Bez końca…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz